Piłkarzyki Schrödingera

lunaTelewizor mieliśmy wtedy malusi. Ekran ot, wszystkiego czternaście cali, taka archaiczna przekątna, zupełnie zapomniana w dzisiejszym RTV. Żeby cokolwiek obejrzeć, jakiś film czy mecz, siadałem sobie najczęściej na dywanie, niedaleko od odbiornika.
Taki przedpotopowy telewizor, wyposażony w klasyczny kineskop, miał jednak nad dzisiejszymi plazmami jedną przewagę – mógł się na nim bez problemu położyć kot.
Luna chętnie kładła się na telewizorze, zwłaszcza podczas wiadomości. Widocznie lubiła sączącą się z nich pozytywną energię.
Kiedy już się wyspała na pudle, nader chętnie zamieniała się w uważnego widza programu telewizyjnego, choć nie mam pojęcia co z niego rozumiała. Bacznie, wzrokiem łowcy obserwowała te z kolorowych kształtów, które na ekranie poruszały się w miarę szybko, jak na przykład upstrzone kolorowymi plamami ryby, pływające sobie w tę i z powrotem w oceanie, zahipnotyzowane magicznym głosem pani Krystyny, która w filmach o przyrodzie od zarania dziejów robiła za ścieżkę dźwiękową.
Oprócz typowo kocich zajęć, takich jak szczanie w buty nielubianych przez siebie osób i profesjonalne włażenie pod nogi właścicielowi kiedy ten się najbardziej spieszy, moja kotka objawiała też kilka niestandardowych dla swojego gatunku upodobań.
Weźmy takie aportowanie. Niby nic wielkiego, każdy pies to uwielbia, wiadomo. I jeszcze się taki głupek cieszy, że może po raz setny przynieść ci ten sam kijek, którego ty najwyraźniej nie chcesz, skoro wyrzuciłeś go już dziewięćdziesiąt dziewięć razy. Koty mają to gdzieś. Rzuciłeś coś – twoja sprawa, rozumują.
A Luna, mimo że kot, aportowała. Przynosiła w pyszczku i kładła przede mną mały puchaty pomponik, jeden z tych, które jej kupiłem do zabawy. Patrzyła wyczekująco. I wymownie. Trzeba było cisnąć kolorowy kłębuszek włóczki na drugi koniec pokoju, a wtedy kotka rzucała się w szybki pościg i po krótkiej walce przynosiła z powrotem. I tak w kółko.
Ja naturalnie puchłem z dumy z powodu tych kocich popisów i wyobrażałem sobie moją przyszłą oszałamiającą karierę w roli tresera, oczywiście tresera nie jakichś tam pospolitych kotów-dachowców, ale dajmy na to tygrysów. Te tygrysy, dzikie niczym sama Xenia Onatopp w łóżku i równie mordercze, budziłyby w żeńskiej części publiczności powszechną grozę i nerwowe spazmy, mnie zaś jadłyby z ręki, machały ogonkiem, dawały łapę i przynosiły w pysku gazetę z kiosku, całe poskromione.
To z kolei u wspomnianej żeńskiej części publiki powodowałoby powszechne mięknięcie kolan, namiętne westchnienia i ogólne ścielenie się do stóp. Moich, żeby nie było wątpliwości. Ja natychmiast używałbym wtedy męskiej magii i celebryckiego uroku do bezwzględnego wykorzystywania tych niewiast, tylko po to, żeby je natychmiast po wykorzystaniu niecnie porzucić gdzieś pod płotem, wyżęte jak szmaty.
Wszystko miałem już poukładane w głowie. Piękna przyszłość.
Nurkując w ciepłym oceanie samozadowolenia snułem sobie te plany i raz za razem rzucałem kotce pomponik, który ona natychmiast przynosiła i kładła mi na kolanach albo wyciągniętej dłoni.
Jednego dnia rzuciłem jej słomkę, bo nie miałem pod ręką piłeczki, wszystkie się gdzieś zawieruszyły pod szafami i łóżkami. Taką zwykłą, plastikową słomkę do napojów, na odczepnego. O dziwo, ją też przyniosła, jak patyczek, ale już nie do mnie. Wskoczyła na stół i próbowała wetknąć słomkę do stojącej tam szklanki z wodą. Nie dała jednak rady. Po kilku nieudanych próbach zostawiła ją leżącą na szklance, w poprzek.
Anka była zachwycona wiadomością o słomce. O piłeczkach wiedziała.
– O piłeczkach wiedziałam – powiedziała z podziwem w głosie. – Ale słomka to zupełnie nowa jakość.
– Co masz na myśli? – zaniepokoiłem się.
Zastanowiła się.
– Wiesz co? Teraz zarysowuje się powoli pełen obraz działań Luny. Ten kot najwyraźniej próbuje się z tobą skomunikować. Chce ci coś przekazać. Tak myślę.
– Ale co? – zapytałem zdumiony.
– Nie wiem – Anka wzruszyła ramionami. – Ale myślę, że próbuje.
Uśmiechnęła się słodko.
– Tylko ty jesteś za głupi, żeby go zrozumieć.
Wredna małpa. Wredna, bo ruda.
Z kolei ojciec, gdy mu z dumą zademonstrowałem moje treserskie osiągnięcia, zgasił mnie natychmiast.
– Nie pochlebiaj sobie – ziewnął, dłubiąc w uchu małym palcem. – To nie ty wytresowałeś kota, ale on ciebie.
I wyjechał z pokoju, poskrzypując kółkami wózka.
W tym co powiedział coś jednak było, stwierdziłem po zastanowieniu. Fakt, to Luna zawsze inicjowała tę zabawę. Wyglądało to rzeczywiście tak, jakby to kotka nauczyła mnie rzucać piłeczkę, a nie ja ją – przynosić.
Z tym aportowaniem to najbardziej nabroiła podczas eliminacji do mistrzostw, nie pamiętam już których. W każdym razie kolejnych z długiej listy mistrzostw, na które się nie dostaliśmy. Było to bowiem w czasach dla naszej piłki nożnej – jak mawiali komentatorzy i eksperci – „trudnych ale ciekawych”. Po przetłumaczeniu na ludzki język znaczyło to, że kroił nas wtedy kto chciał i jak chciał, wzdłuż i w poprzek, a jak się dało to i na skos. A najczęściej się dawało.
No i – co komentatorzy i eksperci podkreślali ze szczególnym naciskiem – trafiała się nam zawsze „Grupa Śmierci”. Ale dla naszych dzielnych kopaczy każda grupa eliminacyjna była wtedy grupą śmierci, nawet jeśli losowaliśmy Grenlandię, Wyspę Wielkanocną, Atlantydę i Watykan.
Sam nie wiem, dlaczego włączyłem ten mecz, wiedziałem przecież czym się skończy. Mówią, że nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja kibica jest jak zombie – umarła już dawno, ale wciąż rusza się i próbuje gryźć innych, normalnych ludzi.
Czekając na kolejne baty naszych futbolistów siedziałem sobie na dywanie, oparty plecami o wersalkę. Obok mnie stała puszka piwa, na okoliczność nagłego załamania nerwowego. Pół metra od niej stały w szeregu kolejne trzy. Tak na wszelki wypadek. I żeby tamta nie czuła się samotna.
Kotka spała za moimi plecami, na kanapie.
Pierwszą bramkę ci w niebieskich strojach wrąbali naszym w drugiej minucie. Westchnąłem i sięgnąłem po pierwsze piwo. Była okazja, bo nerwy.
Lunę obudził psyk otwieranej puszki. Zeskoczyła z wersalki i przysiadła obok mnie. Przeciągnęła się.
Ja w tym czasie pospiesznie spłukiwałem stres, dudląc duszkiem zimne piwo. Jaki taki spokój uzyskałem dopiero gdy opróżniłem całą puszkę.
Zanim zdążyło mi się odbić było już dwa zero. Wzruszyłem ramionami i wziąłem następne piwo, z tych zapasowych. Zapowiadała się kolejna piękna katastrofa.
– Widzisz? – pogłaskałem kotkę. – Z naszymi zawsze jest okazja się narąbać.
Prychnęła tylko, co musiałem uznać za jedyny komentarz.
Tymczasem nasi, mając już dwa gole w worku, skupili się na skomplikowanej taktyce, polegającej na żmudnym przetaczaniu piłki z lewej strony boiska na prawą i z powrotem oraz niespodziewanych podaniach do własnego bramkarza spod pola karnego przeciwników, w czym się specjalizowali. Komentatorzy nazywali to – za selekcjonerem drużyny – atakiem pozycyjnym.
Po prawdzie jednak to najwięcej czasu zajmowało naszym orłom odebranie piłki lalusiowi z kilogramem żelu na włosach i siódemką na niebieskiej koszulce. Robił co chciał. Z piłką przy nodze kręcił kółeczka w centrum boiska, odporny na niemrawe wślizgi naszych defensorów, i bez emocji wypatrywał kolejnej, nieuniknionej okazji na podwyższenie wyniku.
Kotka uważnie obserwowała przebieg gry.
Niespiesznie dokończyłem drugie piwo i sięgnąłem po trzecie, tym razem bez bramkowej okazji. Piłem powoli, bo przez dziesięć minut nie działo się nic. Gwiazdor rywali, obiekt westchnień fanek na całym globie, popisywał się dryblingami, nasi snuli się smętnie w oczekiwaniu na przerwę, a mi już zaczynało lekko szumieć w głowie.
Trener też widać uznał, że szkoda jego nerwów, skończy się jak zawsze i nie ma co kombinować. Machnął ręką i wprowadził do gry jakiegoś debiutanta, młodziaka bez nazwiska. Żeby się chłopak przebiegł po murawie Narodowego, popatrzył z bliska na prawdziwych piłkarzy z europejskich lig, zaliczył występ w reprezentacji. Może żeby sobie nawet kopnął raz i drugi bezpańską piłkę, jak się do niego przez przypadek litościwie przyturla?
Sam wydobył ze sportowej torby plastikowy pojemnik i jął ukradkiem spożywać jego zawartość małym widelczykiem. Wyglądało to na sernik.
I wtedy zdarzył się cud.
Ten nowy, zupełnie nieobeznany ze zwyczajami panującymi na światowych boiskach, bezczelnie odebrał piłkę wyżelowanej gwieździe przeciwników, a następnie przedryblował pięciu zawodników i z szesnastu metrów rąbnął petardę prosto w okno bramki tamtych.
Szok. Trybuny zaryczały triumfalnie, w górę poleciały chmury confetti. Nasi piłkarze podjęli pogoń za zdobywcą bramki, zakończoną gromadnym wskakiwaniem na ofiarę. Na murawę wbiegli rezerwowi, żeby dołączyć do kolegów, usypana w ten sposób na nieszczęśniku kupa ciał stała się jeszcze bardziej malownicza. Komentatorzy bełkotali rozpaczliwie, próbując prawidłowo wymówić obce im dotąd nazwisko szczęśliwego strzelca, a przyczajona przy bocznej linii grupa emerytek-czirliderek, której występ był przewidziany w przerwie meczu jako atrakcja wieczoru, zaczęła rzucać na murawę części garderoby. Posypały się głównie biustonosze, w tym jeden o rozmiarówce zdecydowanie spoza skali. Selekcjoner zakrztusił się ciastem.
Luna, do tej pory spokojnie śledząca akcję, też nie wytrzymała. Na sekundę przylgnęła do dywanu, sprężyła się. I skoczyła. Prosto w ekran telewizora. Błyskawicznie chwyciła w pyszczek jedną z biegnących po boisku małych postaci, a potem odepchnęła się łapkami od szklanej tafli i miękko wylądowała na podłodze. Wiadomo, drapieżnik.
Złowiony człowieczek rzucał rozpaczliwie całym ciałkiem, machał rączetami, popiskiwał coś żałośnie. Kotka potarmosiła go więc trochę, jak mysz, a potem nagle znieruchomiała i – jakby coś sobie przypomniała – podeszła do mnie i położyła małą figurkę obok mojej dłoni.
Delikatnie podniosłem miniaturowego piłkarza. Był mocno poturbowany i całkiem oszołomiony. Leciał przez palce. Postawiony na nóżki, zataczał się i padał.
Luna przyglądała mu się, przekrzywiwszy łebek.
– Co ty mi tu jakichś półzdechłych wymoczków przynosisz? – powiedziałem do kotki z pretensją. – Lepszych zawodników już nasz selekcjoner nie miał?
Kotka popatrzyła na mnie.
– Miał – odparła i rzuciła się w stronę ekranu.
Po chwili położyła przede mną następnego. To był ten ich picek z siódemką.
Tym razem nie traciła czasu na przyglądaniu się czy wstanie. Znowu skoczyła w stronę telewizora. I przyniosła bramkarza. Naszego, dla odmiany.
Nie sposób opisać piekła jakie rozpętało się na stadionie. Pandemonium. Nikt nie wiedział co się stało. Jeszcze nie opadła euforia po zdobyciu gola, a tu nagle znikają zawodnicy?
Pierwsi spanikowali realizatorzy transmisji. Trochę dziwne, bo byli bezpiecznie niewidoczni, ukryci gdzieś w reżyserce. Wciskali chyba wszystkie możliwe guziczki na pulpicie. Skutkowało to szybkimi zmianami ujęć, przypadkowym przerzucaniem się z widoku kamer dających plan ogólny na zbliżenia. Wrażenie niekontrolowanego chaosu było tym większe, że na boisku również trwała bezładna bieganina, na trybunach totalny raban, przez dym rzucanych na płytę rac ledwo co było widać, a komentator całkiem ochrypł próbując przebić się przez wrzaski działaczy i chóralny śpiew kibiców. Rozpoczęły się już zresztą bójki całych ich gromad, przeplatane dźwiękiem policyjnych gwizdków. Dało się słyszeć wycie jakichś karetek czy radiowozów. Wszystko naraz i wszystko głośno.
Kotce zdawało się to nie przeszkadzać. Nie próżnowała. Pośród tego całego rozgardiaszu ułowiła i przyniosła kolejnych pięciu kopaczy, w tym jednego rezerwowego, jeszcze w dresiku. Układałem pokot na dywanie, w rządku.
Ryk na stadionie nie ustawał. Policja waliła pałami kogo popadło, w powietrzu latały wyrwane z trybun krzesełka, zdezorientowani ludzie biegali we wszystkie strony jak kurczaki z obciętymi głowami. Tylko trener naszej reprezentacji zaczął się chyba domyślać przyczyny całego zamieszania, bo kilka razy łypnął na mnie podejrzliwie, widziałem na zbliżeniach. Na wszelki wypadek zmieniłem kanał. Ucichło.
Ósemka leżąca na dywanie zaczęła dochodzić do siebie. Powoli otrząsali się z szoku, ci co zemdleli – odzyskiwali przytomność. Rozglądali się zdumionymi oczkami po otoczeniu, podbiegali do skraju dywanu, wymachując rączkami coś tam pokrzykiwali cieniutkimi głosikami. Żeby mi się nie porozłazili w różne strony, przyniosłem z szafy stare pudełko po butach i ostrożnie włożyłem ich do środka. Po namyśle wrzuciłem tam też jedną z kocich puchatych piłeczek, żeby mieli co kopać. I zrobiłem długopisem kilka dziur w wieczku, żeby nie kopali po ciemku.
Tak naprawdę jednak nie bardzo wiedziałem co z nimi począć. Alkohol zawarty w wypitym piwie podszepnął mi pomysł zrobienia z nich prawdziwej gry w piłkarzyki, to znaczy nawleczeniu po dwóch na druty, takie do włóczki, ale z dorobionymi rękojeściami z korka, i umocowaniu tych drutów na płytkiej skrzyneczce z wyciętymi bramkami w ściankach. Każdy kto grał w piłkarzyki wie jaka to fajna zabawa. Ale porzuciłem ten projekt, po części dlatego, że nie jestem z natury człowiekiem okrutnym, po części z braku odpowiedniej skrzynki. Wreszcie wymyśliłem.
Nazajutrz z pudłem pod pachą pomaszerowałem do Zosi, mojej sześcioletniej kuzynki. Niech ona się martwi.
Dziewczynka na widok piłkarzyków zrobiła wielkie oczy. Tylko w familijnych filmach dla debili dzieciakowi trafia się gratka w postaci żywej lalki, a jej się dostało od razu osiem egzemplarzy. Przyjęła prezent bez wahania.
piłkarzykiDwóch zgubiła prawie od razu. Albo uciekli, nie wiadomo. Pozostałą szóstkę traktowała jak domowe zwierzątko. Próbowała ich wytresować, nauczyć chociaż kilku prostych komend. Bez powodzenia, pomyślunek mieli proporcjonalny do wzrostu.
Próbowali dryblować, gdy ich Zosia wyprowadzała na spacery wokół stołu, poprzebieranych w sukienki dla lalek i poustawianych parami jak przedszkolaki. Faulowali na proszonej herbatce z trzy razy wyższą od nich Barbie, grali na czas, symulowali kontuzje. Bez przerwy żądali żeby im otworzyć jakieś okno, prawdopodobnie transferowe, Zosia nie wiedziała. I ogólnie gwiazdorzyli. Ten z numerem siedem – najbardziej.
Dieta oparta na okruchach z piernika fatalnie wpłynęła na ich kondycję (Zosia zresztą przekarmiała ich, moim zdaniem), również tę umysłową. Już wcześniej nie byli zbyt lotni, w końcu czego tu wymagać od futbolisty, ale z czasem w ogóle przestali kojarzyć.
Popadli w całkowitą apatię i zniechęcenie, z rzadka tylko przerywane rozgrywaniem anemicznych mini-meczyków do jednej bramki, coraz bardziej przypominających zmagania emerytów.
A potem już całkiem zdziczeli.
Skończyli pewnie gdzieś na strychu, wśród innych zakurzonych kartonów z porzuconymi zabawkami, wiodąc w pudełku po moich kamaszach to swoje durne, nikomu już niepotrzebne życie-nieżycie zapomnianych gwiazd. Ale żeby to sprawdzić, trzeba by było otworzyć pudełko…

[zdjęcia: domena publiczna]