… honorarium…

honorarium

(…)
– Rusz się. Umowa z chwilą obecną wchodzi w fazę realizacji – ponagliła Najpiękniejsza Kobieta Świata. – Biegnij do korepetytora. Honorarium dla pana Wiesia chłodzi się w lodówce. Zawiń w gazetę, najlepiej wiodącą, posiada ci ona bowiem nadzwyczajne właściwości izolacyjne.
– I podcierne… – dorzuciłem, przypomniawszy sobie moje ostatnie kłopoty gastryczne. Wtedy to właśnie znalazłem właściwe zastosowanie dla tego opiniotwórczego dziennika, bowiem rolka papieru toaletowego „Wstęga Moebiusa” wbrew reklamowemu hasłu okazała się nie być nieskończoną.
– Tylko nie narżnij się jak prosiak, mam pewne plany na wieczór – wychrypiała żona tyleż tajemniczo, co namiętnie. – Nie chcąc zdradzać zbyt wiele nadmienię jedynie, że się w owych planach mieścisz.
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Na tyle szybko, że nie zdążyłem rozpoznać, czy był dreszczem pożądania czy przerażenia.
Oparła się wygodniej, splotła ręce na piersi i założyła jedną nieprawdopodobna nogę na drugą, równie nieprawdopodobną. Nie mogłem oderwać od nich oczu.
– Spisz się chwacko, rycerzu ty mój od wtorku niepokalany, a nie poskąpię pieszczot niepojętych, klnę się na głowy dzieci – wyrecytowała podniośle.
Choć nie posiadamy potomstwa, to po takiej deklaracji moje morale wzrosło, rzekłbym, namacalnie.
– Szczodrze sypnę z sakwy nieprzebranych doznań zmysłowych – kusiła.
Pochyliłem się lekko i delikatnie, samymi koniuszkami palców pogładziłem ją po łydce, w miejscu, gdzie ma to znamię kształtem udające motyla, trochę lipnego.
– A może byśmy teraz? – przełknąłem ślinę. – W ramach zaliczki… Takie akonto.
Potrząsnęła głową. I zabrała nogę, Lipny Motylek odfrunął spod moich palców…
– Nie – zawyrokowała zdecydowanie. – To źle wpływa na proces dydaktyczny. Rozprasza.
Coś podobnego! Nie poznawałem własnej rodzonej żony.
Westchnąłem.
– Pamiętaj, zdasz mi sprawozdawczość – powiedział ten David Copperfield logiki. – Idź już. Bądź pilnym uczniem, a zadbam o to, że wieczorem nie tylko Ziemia się poruszy hemingłejowsko i komubijedzwonnie, ale wręcz cały nasz prasłowiański czarnoziem pójdzie na spacer po orbicie swej geostacjonarnej…
Narzuciłem na znękany grzbiet kurtkę z prawdziwej imitacji sztucznej skóry, prezent rocznicowy od teściowej, i gnany żoninym bełkotem wydaliłem się z domostwa.
(…)

 

©niekarany „Dziennik absurdalny. Nałogi: przekleństwa” (fragm.)
[zdjęcie: domena publiczna]