5. Epitafium

Joel-SullivanWilk Bardzozły rozejrzał się. Nikogo. Poniuchał, kręcąc łbem na wszystkie strony. Też nic. Schylił się po siekierę i podniósł ją z wysiłkiem. Duża była, nawet jak na te używane w Lesie przez drwali. Ciężka.

Musiała leżeć w mokrej trawie już dłuższy czas, może kilka tygodni. Stylisko, wygładzone od wcześniejszego długiego używania było ciemne, prawie czarne, śliskie i lepkie od wilgoci. Ostrze zdążyło już zmatowieć, metal obucha pokrywała cieniutka warstewka świeżej rdzy.

Wilk chciał ją już odłożyć tam gdzie leżała i pójść dalej, przed siebie, gdy nagle całkiem przypadkowo, w odległości kilkunastu metrów coś dostrzegł. Jakiś kształt. Z daleka wyglądało to trochę jak nieruchomy, brudnoszary, przycupnięty do ziemi stwór, obły i wygarbiony, z grzbietem i bokami najeżonymi od nieregularnych, grzebieniastych ni to wypustek ni to płytek.

Powiało lekko z tamtej strony i Wilk znowu pociągnął nosem. Nic żywego. Metal, smar. Jakieś nierozpoznawalne chemikalia. Papier. Dziwne.

Wilk Bardzozły mocniej ujął śliskie stylisko siekiery, uniósł ją na wysokość piersi i odruchowo wstrzymując oddech ruszył ostrożnie w stronę tajemniczego obiektu. Szedł powoli, napięty i skoncentrowany, starając się stawiać stopy możliwie jak najciszej. Nie odrywał wzroku od tego tajemniczego nie wiadomo czego, do którego się zbliżał, gotów w każdej chwili zareagować ucieczką lub walką na najmniejszy podejrzany ruch.

Kiedy podszedł na odległość kilku metrów, jego mięśnie rozluźniły się, a dłoń ściskająca siekierę opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Wypuścił powietrze z ulgą.

To, co z dystansu wydawało się być przyczajonym, sprężonym do skoku dzikim zwierzęciem, z bliska okazało się niewielkim, bezładnym stosem różnokształtnych blach, jakby zrzuconych na jedno miejsce wprost z łyżki koparki.

Tworzące ów stosik płaskie płyty metalu były różnej wielkości i wykształtowane w rozmaity sposób, sugerujący jednak chęć odtworzenia kształtu części ludzkiego ciała, anatomiczne naśladownictwo, zgrubne, umowne i niezdarne. Spoczywało tam coś, co przypominało amatorsko wykonany żelazny napierśnik, spod niego sterczała nieregularna w przekroju rura wyglądająca jak okrywa uda, Wilk dostrzegł również prymitywnie wyklepany, romboidalny, wklęsły nałokietnik, blaszane zgięcia kolan czy łokci zrobione z harmonijkowo złożonych arkuszy cienkiej blachy, a nawet sterczące ku niebu w geście niemej rozpaczy wykręcone, zesztywniałe stalowe palce, podobne do tych w pancernych rycerskich rękawicach. I to widok tych palców uświadomił Wilkowi, że znalezione przez niego szczątki wywołują skojarzenie właśnie z rycerzem, ale takim z kreskówki, niezbyt odważnym, co na dźwięk wystrzału wyskakuje pionowo ze zbroicy i ucieka w popłochu porzucając swój pancerz.

Całość tego zwalonego na kupę żelastwa przeplatały wijące się wężowo zwoje przewodów elektrycznych w różnokolorowych izolacjach i przezroczyste plastikowe rurki z resztkami zielonkawego płynu wewnątrz. Tak jak znaleziona chwilę wcześniej siekiera blachy wyblakły już i pokrywały się chciwą na żelazo rdzą.

Znowu zaczęło padać. Grube, ciężkie krople odgrywały na płytach wyklepanego metalu ponury, złowieszczy motyw perkusyjny, woda wybłyszczała zmatowiałą powierzchnię blach, zbierała się w ich zagłębieniach w mikroskopijne jeziorka, wąskimi strumyczkami spływała na brudnozielone poszycie lasu.

Wilk jeszcze raz popatrzył na trzymaną w dłoni siekierę, a potem, tknięty nagłym przeczuciem, rozgarnął butem żałosną stertę pogiętego złomu. I raptownie znieruchomiał.

Spod odsuwanego na bok szerokiego pasa spłaszczonego żelaza wytoczyło się coś, czego widok zmroził Wilkowi krew w żyłach. Nagle już wiedział na pewno. Tego czegoś nie dało się pomylić z niczym innym.

Był to duży blaszany lejek. Taki staromodny, z niewielką pętlą na palec przylutowaną do boku i długą, skośnie ściętą szyjką wylotową. Wilk wiedział, że tylko jedna postać w Lesie używa takiego lejka, w dodatku dość oryginalnie, bo w charakterze nakrycia głowy. I nigdy, ale to nigdy się z nim nie rozstaje.

Cynowy Drwal.

Wilk westchnął. Potoczył wzrokiem wokół i parę kroków dalej, niedaleko pnia wielkiego dębu, też coś dostrzegł. Podszedł bliżej. Leżała tam brązowozielona parciana torba, taka do noszenia na ramieniu, z szerokim paskiem. O krok od niej walały się jakieś papiery, kilkadziesiąt naddartych poliniowanych kartek, brutalnie wyrwanych z dużego zeszytu. Ciemnoszara poszarpana okładka brulionu leżała porzucona metr dalej.

Rozłożysta korona potężnego drzewa musiała częściowo chronić stronice od deszczu, bo papier, mimo że przesiaknięty wodą, nie rozpadł się. Strony pokryte były bladymi, niebieskimi, rozmazanymi kleksami z rozmytego przez deszcz tuszu lub atramentu, a większość kart miała nadpalone brzegi. Tuż obok leżało otwarte, rozmoknięte pudełko po zapałkach. Wilk dostrzegł też leżące w trawie kilkanaście jasnych patyczków – jedne z nich miały spalone łebki, inne nie, ale te były połamane.

Całość wyglądała tak, jakby ktoś zatrzymał się tu, pod olbrzymim drzewem, żeby zniszczyć jakieś zapiski, i to chyba w dość dużym pośpiechu, a może nawet w panice – połamane, niewykorzystane zapałki świadczyły o tym, że niefortunnemu podpalaczowi mocno trzęsły się ręce. Może się czegoś bał? A może chciał zdążyć – tu Wilk mimowolnie pobiegł spojrzeniem do leżącej w trawie kupki szczątków Drwala – przed czymś… nieuniknionym? Przed czymś, czego nadejście przeczuwał?

Wilk Bardzozły jeszcze raz zważył w dłoni pordzewiałą siekierę, a potem odłożył ją w trawę i przykucnął. Podniósł stertę mokrych, nadpalonych kartek i przyjrzał się uważniej.

Deszczówka nie rozmazała wszystkiego. Na niektórych stronach zachowały się resztki notatek, tu i ówdzie można było odczytać pojedyncze słowa czy nawet fragmenty zdań. Pismo było równe, staranne, litery spiczaste, przypominające nieco gotyk.

Wilk przebiegł wzrokiem kartę z wierzchu stosu.

 

… wcale nie jestem cynowy jestem żelazny z ocynkowanej blachy te barany nie odróżniają cynku od cyny… psychiatra też debil… zawsze ten durny schemat z archaicznych podręczników… nie potrafi inaczej, zamknięty z zeskorupiałym gorsecie kanonicznych terapii… ci wszyscy niedouczeni quasinaukowcy, profesorowie-amatorowie, pseudobadacze, analfabetyczne autorytety… no i gdzie się pchasz z elektrowstrząsami do metalu, gdzie?! Ty pacanie w białym kitlu!…

 

Acha – pomyślał Wilk. – Dziennik.

Zgarnął w dłonie cały plik przesiąkniętych wodą kartek, podniósł za pasek drwalową torbę, wyprostował się i podszedł do pnia potężnego dębu. Usiadł ciężko przy nim, z ulgą opierając grzbiet o chropowatą korę drzewa. Był już bardzo zmęczony.

Wiatr ucichł, Wilk nie wiedział czy tylko dlatego, że odpoczywał od nudnego, męczącego wiania w tle, w tej swojej wiecznie drugoplanowej, słabo płatnej roli, czy też poleciał gdzieś załatwiać własne interesy, i w sumie było to Wilkowi obojętne. Nadal jednak było zimno, po staremu. Nie wiedzieć kiedy z burej szmaty zaciągniętego chmurami nieba przestały padać ciężkie krople deszczu i na scenę opowieści cicho, na palcach wkroczyła drobna mżawka, prawdziwa mistrzyni drugiego planu. Bez specjalnej reklamy rozpoczęła swój nudny, nielubiany przez publiczność występ. Siąpiła monotonnie i metodycznie, z wieloletnią wprawą i przedwieczną rutyną starego pogodowego wyjadacza, i nic nie wskazywało na to, że prędko przestanie. Powoli i uparcie nasączała glebę Lasu hektolitrami wody, ku uciesze przyszłych, niewyrosłych jeszcze borowików, podgrzybków i muchomorów. Wilkowi zdawało się, że już teraz słyszy spod poszycia ich grzybnie, stękające z nadmiaru niemal perwersyjnej, wilgotnej rozkoszy.

W pniach starych świerków, nieosiągalne dla deszczu, ciamkały i mlaskały setki korników, już bezpiecznie pewnych swej nietykalności za pancernym parawanem unijnych dyrektyw i medialnej ofensywy skretyniałych ekologów.

Z liści kapało.

Wilk podrapał się po nosie i podniósł do oczu kolejną kartę znalezionych zapisków.

 

… na każdym kroku obrzydliwe postacie z martenowskiego piekła rodem… poronione płody hutniczych macic… wszędzie metal… tylko metal dookoła… błyszczące blachy wygięte w karykatury ludzkich rysów… żeliwne grymasy… niemal słyszę skrzypienie ich ciekawskich, natrętnych myśli… hałaśliwy rozpad osobowości, rytmicznie dudniący tam-tamami w uszach …

 

Odłożył nadpaloną stronicę, sięgnął po następną.

 

… gorąco… w głowie dudni… w przewodach kipi wrzący olej… mikstura odwraca ten szalony pęd tylko na krótko… na coraz krócej… kompletny rozpad struktury, nic już nie działa tak jak powinno, członki robią co chcą, żyją własnym życiem… blaszane twarze wokół wykrzywione w grymasie udawanego współczucia… nie chcę go… jeszcze się poskładam, jeszcze się zlutuję, zobaczycie…

 

Wilk pociągnął nosem. Z kart drwalowego dziennika spoglądało mu prosto w oczy czyste, niczym niezmącone szaleństwo.

O żesz w mordę – warknął do siebie. – To takie buty…

Przełożył kartkę na spód stosiku i wziął się za odcyfrowywanie kolejnej.

 

… te ich robocie dziewczyny, blachary prosto z luksusowych lakierni, spędzające czas w najdroższych, eksluzywnych warsztatach remontowych… i oni sami, często tuż-tuż po generalce, z portfelami napęczniałymi od złotych kart gwarancyjnych i grubych plików instrukcji obsługi… szczęk złotych łancuchów na emaliowanych napierśnikach, zgrzyt chromu na sygnetach…

 

Wilk Bardzozły podniósł wzrok znad zapisków, zapatrzył się w przestrzeń. Westchnął ciężko. Co to się porobiło? Pamiętał Cynowego Drwala jako zawsze uśmiechniętego, nawet nieco rubasznego robota, odklejonego trochę od reszty tego gruboskórnego, trudzącego się w Lesie siekierkowego towarzystwa, dla którego szczytem wyrafinowanej rozrywki były sprośne dowcipy o mocno nadmiarowym biuście młynarzówny Sowy (bo tak w przypływie spaczonego, wykręconego humoru, albo prędzej – stężonego etanolu, oczytany w Szekspirze i Hłasce wiecznie pijany młynarz ochrzcił swoją córkę). Wilk czasem widywał całą brygadę od wyrębu w karczmie, gdzie Cynowy – sam ze zrozumiałych względów nietrunkowy – przesiadywał wieczorami w grupie milczących drwali, w ponurym, ciężkim milczeniu przepijających swoje skromne tygodniowe wypłaty. Scenariusz wyglądał zawsze tak samo: krąg potężnych, posępnych postaci, podobnych pniom z którymi zmagali się w ciągu dnia, tkwiących w bezruchu na zydlach wokół stołu i ściskających kubki z tanim piwem w kanciastych dłoniach, stwardniałych od stylisk siekier i rękojeści pił, a pośród nich połyskująca oleiście w migotliwym świetle świec ruchliwa figura z ożywionego, polerowanego metalu. Wilkowi utkwił w pamięci figlarny błysk w obiektywach wzierników Drwala, gdy swoim nosowym, brzękliwym basem, przypominającym buczenie gigantycznego trzmiela, opowiadał kolegom kolejne facecje, najczęściej tylko dla niego zabawne. Nic dziwnego, jego dowcipy brzmiały trochę jak skomplikowane połączenie piętrowego kalamburu z równaniem z dwoma niewiadomymi, Wilk pojmował może co piąty, koledzy Cynowego prawdopodobnie jeszcze mniej, ale wesoły robot nie dbał o to. Zdziwione, pełne tępego niezrozumienia spojrzenia słuchaczy, które zdeprymowałyby każdego innego żartownisia, zbywał zwykle pobłażliwym machnięciem żelaznej ręki, jeszcze szerszym uśmiechem i beztroskim stwierdzeniem:

– Oj, wy tego nie ogarniecie, to nie żarty dla organików. To dla sztuczniaków-sztywniaków.

Cynowy Drwal świetnie zdawał sobie sprawę, że ze swoim humorem, pokręconym jak kable we wnętrzu własnego blaszanego ciała, pasuje do tej ekipy mniej więcej tak jak tańcząca na rurze striptizerka do komunijnego przyjęcia, Wilk był o tym przekonany, ale z jakichś, zapewne sobie tylko znanych powodów, ten dziwaczny robot łaknął towarzystwa ludzi, potrzebował go. Przystał do brygady prowadzącą wycinkę zarażonych kornikiem drzew niedługo po tym, jak jego najlepszy przyjaciel, St®ach na Wróble, z którym przeżyli niejedną przygodę, odpadł światu na dobre i trafił wprost do psychiatryka, na oddział zamknięty. A trafił tam, bo się zakochał nieszczęśliwie, i to w dodatku – jak ostatni osioł – w starej kumpeli ze swojej własnej bajki, Dorotce z Kansas (względnie: z Oz, różnie na nią wołali), jakby już nie miał w kim, pacan nieszczęsny. Zupełnie mu na jej punkcie odbiło. Żyć z nią chciał, rodzinę zakładać, taką z orazżecięnieopuszczęażdośmierci i innymi, ale wziętymi z tego samego sufitu dla beznadziejnie zakochanych, pierdoletami ostatniego naiwniaka. Kiedy Dorotka najpierw bezlitośnie wyśmiała St®acha na cały Las, a potem dość dobitnie dała mu do zrozumienia gdzie może sobie tę swoją miłość wsadzić, towarzysz Drwala na długo znalazł się na skraju załamania nerwowego. A potem się załamał. Całkiem zaś zdechł, zwisł i oklapł kiedy się wydało, że Dorotka bzyka się praktycznie z każdym. Z byle kim. Z każdym leszczem który się szerzej uśmiechnie. Tak. Śmiała się z jego rozpaczy prosto w twarz i dalej pruła się z kim popadnie. Zgnębiony do ostatka St®ach nie wytrzymał, zapadł się wtedy w sobie, odjechał, wyłożył, położył i tak mu już zostało. Leżał na łóżku jak trup, godzinami patrząc nieruchomymi, szeroko rozwartymi oczami w powałę, zwiotczały i miękki miękkością brudnej, mokrej ścierki. Żal było patrzeć. Cynowy pomagał mu wtedy ile mógł, dodawał otuchy, pielęgnował, był na każde zawołanie, dzień i noc. Porządny chłop, dobry przyjaciel. I prawdziwy twardziel, ale to już niejako z definicji, jeśli pamiętać z czego był zrobiony. W milczeniu patrzył, jak jego jedyny kumpel powoli kruszy się i wreszcie pada pod ciężarem czystego, bezinteresownego okrucieństwa, co zacierając ręce chichocze z uciechy, mogąc z czyjejś miłości uczynić sobie igraszkę. Jak cały świat wali się St®achowi z trzaskiem na tę jego biedną, słomianą głowinę.

– Stachu – powtarzał całymi godzinami (mówił do przyjaciela: Stasiek), delikatnie poklepując po ręku biednego St®acha swoją ciężką, pancerną dłonią. – Stachu, trzymaj się. Będzie dobrze.

Nie było. Wilk pokręcił głową na samo wspomnienie.

– Żeby myśleć poważnie o układaniu sobie życia z Dorotką – uśmiechnął się smutno pod wąsem – to rzeczywiście trzeba mieć łeb wypchany słomą.

Ujął ostatnią już kartkę, na której zachowały się resztki zapisków Drwala.

 

… degeneraci oddający ostatnią śrubkę za słoik taniego skażonego smaru, za brudną strzykawkę nędznego towotu… powykręcane , drżące chwytaki, zniszczone od pracy ponad siły… skrzypiące przekładnie i przeguby… wytrzeszczają na mnie podpuchnięte, zaczerwienione receptory… w okowach niewolniczego oprogramowania… jak wyzwolić ten złom pracujący miast i wsi… w żyły pali Dziwna Chemya, wgryza się niczym kwas… Stasiek mówi: nie bierz tego, zabije cię to… ale jakże bez niej?… tylko ona daje wytchnienie, krótkie przebłyski normalności, gdy wokół znowu widać ludzkie, żywe, normalne twarze…

 

Wilk zastanowił się. Dziwna Chemya? Co to takiego? Nigdy o tym nie słyszał, a nie było kogo zapytać. St®ach na Wróble może by wiedział, ale gdzie go teraz szukać? Biedak leży pewnie w domu bez klamek przypięty pasami do szpitalnego łóżka, naszprycowany po same uszy, ze szklanym wzrokiem i debilnie uśmiechnięty.

cynowy-drwalWilk znowu westchnął ciężko. Dlaczego nikt wtedy nie pomógł Cynowemu? Ba, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że Drwal tej pomocy może potrzebować. Czemu nikt nie domyślił się, że biedny metalowy człowiek (człowiek?!) może nie zdzierżyć dłużej tego napięcia w obwodach? Że też ma ograniczoną wytrzymałość i w końcu pęknie, prędzej czy później?

– A przecież jest nas tu dużo, w Lesie – Wilk poskrobał się po łbie. – Mogliśmy mu jakoś pomóc, powinniśmy chociaż spróbować…

Wciąż mieszka tu wiele postaci całkiem bez zajęć, wygnanych ze swoich bajek, a wcześniej niemalże zawodowo zajmujących się dobroczynnością i pomocą potrzebującym. A jednak przy łóżku biednego St®acha nie zjawiła się wtedy żadna Dobra Wróżka, nie przybyła ani jedna baśniowa Matka Chrzestna, niedojrzała księżniczka o kryształowym sercu czy dobra królowa z nadmiarem wolnego czasu. Żaden czarodziej kształcony w szkołach im. Merlina nie pofatygował się do st®achowej chaty, by powiedzieć czuwającemu przy druhu Drwalowi: „Słuchaj, stary, razem coś zaradzimy, wespół w zespół jakoś wypędzimy tego czarnowłosego pięknego demona z głowy twojego przyjaciela„. Nie przyszedł żaden z błędnych rycerzy, obecnie już bezrobotnych, i nie powiedział: „Odpocznij chłopie, ja tu posiedzę ze St®achem. Idź coś zjeść, prześpij się.

Na dobrą sprawę nikt nigdy nawet nie zastanawiał się czy Drwal w ogóle sypia – pomyślał Wilk. – Czy ta śmieszna blaszana pałuba z czwórką metalowych kończyn i dziwacznym lejkiem na szczycie potrzebuje czego takiego jak sen, odpoczynek, wytchnienie. W końcu to nie człowiek.
I nagle Drwal został sam. Wszyscy mieli go gdzieś. St®ach na Wróble powoli niknął w oczach, było go coraz mniej i mniej, a Drwal był coraz bardziej zagubiony, zdezorientowany i bezradny.
I sam. Coraz bardziej sam.
Gdzie byli inni? Gdzie był Kot w Butach, markiz de Carabas, Matka Gąska… Gdzie był taki Szewczyk Dratewka, dyżurny Rycerz Pierwszego Kontaktu w łapciach z łyka?
Nikt nie pomyślał.
– Ja też nie… – westchnął Wilk. – Gdzie wtedy byłem? Co robiłem? Co w ogóle miałem do roboty?
Zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w las, przemoczone papiery wysunęły mu się z dłoni, opadły na powrót w mokrą trawę.
A przecież są tu nas całe tłumy, za każdym drzewem w Lesie siedzi ktoś z empatią niemal wtatuowaną w curriculum vitae.

I nikt nie ruszył dupy.

A nieszczęsny Drwal… Coż, w końcu też, jak swój przyjaciel, nie wytrzymał – pomyślał Wilk. – Załamał się, rozsypał. Abiit, evasit, excesit, eruptit…

Wilk przysunął sobie torbę Drwala i odchylił klapę. Zajrzał do środka. Było tam tylko kilka nieistotnych rupieci: pusta oliwiarka, dwa plastikowe długopisy, garść zapasowych śrubek i nakrętek w spiętym gumką-recepturką foliowym woreczku, mały klucz oczkowy i dziwacznie wygięty śrubokręt z jaskrawoczerwonym uchwytem. I książka. Coś w rodzaju książki. Wilk wydobył ją na światło dzienne.

Przypominała pierwsze książeczki jakie się daje małym dzieciom, żeby powoli oswajały się z tymi dziwnymi papierowymi przedmiotami, w których w późniejszym życiu będą szukać wszelkiej wiedzy o świecie. Te z dobrodusznie uśmiechniętymi krówkami i zdziwionymi wielkookimi kotkami o przymilnych, słodziutkich mordkach. I jednym, góra dwoma zdaniami na stronie. I tak jak w dziecięcych książeczkach w egzemplarzu znalezionym w torbie Drwala kartki również były wykonane z grubej, lakierowanej, twardej tektury.

Wilk otworzył książkę na chybił trafił. Tekst wydrukowano dużymi, okrągłymi w kroju literami. I też nie było tego tekstu zbyt wiele. W kolorystyce tła na stronicach dominował pastelowy róż i blade, wodniste fiolety.

Na otwartej przez Wilka stronie był jakiś cytat:

 

List świetnego Oksyda do Naoliwian

 

Bracia!

Gdy byłem prototypem, mówiłem jak prototyp, myślałem jak prototyp. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. Metal cierpliwy jest, łaskawy jest, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, dobrze naoliwiony wszystko przetrzyma. Co z metalu jest – nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą.

 

Wilk przewrócił kartkę.

 

Bracia! – wołał tekst na następnej. – Po częściach naszych mechanizmów bowiem tylko się poznajemy, po częściach prorokujemy. W czasach rdzewienia wiary, odpadania blach i dźwięków nieczystych, niemetalicznych i fałszywych wy bądźcie jak miedź błyszcząca i jak cymbał brzmiący!

 

– To takie buty… – powtórzył cicho Wilk.

Przekartkował pobieżnie całą książczynę. Każda stronica zawierała podobne cytaty, aforyzmy, pouczenia. Książka Drwala okazała się czymś w rodzaju robociej Biblii dla początkujących, religijnej ściągi dla duchowo niewyedukowanych, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki na śliskim gruncie transcendencji. Wilk nie miał dotąd pojęcia, że robocia społeczność wytworzyła sobie własny kult, nie wiedział również, co mocniej zaważyło na szaleństwie Cynowego: cierpienie najbliższego przyjaciela czy ta para-filozofia maszyn, której wytwór trzymał właśnie w rękach. A może obie te rzeczy w równym stopniu?

Wilk ocknął się z zadumy. Popatrzył na żałosne szczątki Drwala jakby je zobaczył pierwszy raz. Potrząsnął łbem.
– No dobrze – mruknął do siebie. – Trzeba coś z tym zrobić.

Wstał i wolnym krokiem wyszedł spod szerokiego parasola, jaki stanowiła ogromna korona dębu. Padająca bezustannie zimna mżawka jakby tylko na to czekała, Wilk miał wrażenie, że natychmiast zaczęła siąpić bardziej, ze zdwojoną ochotą siekąc go po pysku milionem mikroskopijnych lodowatych kropelek. Otrząsnął się i podszedł do nieruchomego stosu pogiętych, oblazłych rudą rdzą blach, będących jeszcze nie tak dawno żywą istotą.

Całkiem nie wiedział czy Drwal należał do stworzeń, które wypada pogrzebać czy powinno się raczej zezłomować. Tak samo jak nie mógł rozstrzygnąć czy Cynowy umarł czy po prostu się zepsuł i zakończył funkcjonowanie.

Wilk nie chciał się nad tym wszystkim teraz zastanawiać. Nie miał siły. Był zmęczony, przemoknięty i głodny. Wiedział tylko, że nie może tego co pozostało po Cynowym porzucić ot tak sobie, na mokrej od deszczu trawie. Wiedział, że Drwalowi należy się szacunek, choćby spóźniony, bo oddany teraz, po jego śmierci. I podziękowanie.

Przypomniał sobie, że dopiero co minął niewielki, wąski wykrot, płytkie zagłębienie w ziemi po dawno wyrwanym karczu, z pochylającym się lekko nad nim krótkim, nierówno ściętym grubym pniem.

– Tam ci będzie dobrze, stary – powiedział.

Schylił się i zaczął grzebać w metalowych szczątkach. Ułożył na odwróconym napierśniku tyle drobniejszych części ile się zmieściło i z wysiłkiem, zgarbiony, pociągnął je po mokrej trawie w kierunku, gdzie powinien być zapamiętany dół. Co jakiś czas przystawał, prostował grzbiet i poprawiał sakwę, zsuwającą mu się podczas drogi z ramienia. Kiedy dotarł do wykrotu, zeskoczył do niego i wciągnął szczątki Drwala do środka. Początkowo starał się układać je w jakimś porządku, potem uświadomił sobie, że to właściwie nie ma sensu. Wygramolił się po śliskiej ścianie dołu i ruszył po resztę. Obrócił tak jeszcze dwa razy, ostrożnie i pieczołowicie rozkładając przytransportowane blachy na dnie jaru. Jako ostatni, na wierzchu stosu, ustawił lejek, którego Cynowy używał w charakterze kapelusza. Potem zawrócił jeszcze raz, po leżące obok dębu zapiski Drwala i jego parcianą torbę. I siekierę, naturalnie. Należała przecież do Drwala.

Wróciwszy, stanął nad wykrotem i popatrzył na to, co złożył na jego dnie. Upuścił siekierę na trawę u swoich stóp i ponownie otworzył przyniesioną torbę Cynowego. Pogrzebał w jej wnętrzu, żeby z walających się w niej osobistych drobiazgów wybrać jeden, dla siebie, jako pamiątkę po zwariowanym biedaku. Sam nie wiedział dlaczego przyszło mu to do głowy, ale uznał, że powinien tak zrobić. Po krótkim zastanowieniu zdecydował się na śrubokręt, ten z czerwonym trzonkiem, dziwnie zagięty w dwóch miejscach, tak jakby ktoś go używał nie do końca zgodnie z przeznaczeniem. Wilk wrzucił skrzywiony wkrętak do swojej sakwy, a następnie zeskoczył do dołu i delikatnie ułożył torbę z notatkami na szczątkach Cynowego.

Wydobył się z wykrotu i na klęczkach zaczął zgarniać do środka mokre liście, opadłe igliwie, drobne patyki, piach, wszystko co leżało wokół. Powoli przykrywało zawartość dołka. Wreszcie, gdy przykryło zupełnie, Wilk wstał i otrzepał ubrudzone łapy.

Dyszał ciężko ze zmęczenia. Był jednak z siebie zadowolony, miał wrażenie, że zrobił coś co powinien był zrobić. I że w ogóle pierwszy raz od bardzo dawna zrobił to co należy.

Zimna mżawka osłabła nieco. Wilk był już kompletnie przemoczony, ale trudząc się nad pochówkiem Drwala dawno przestał zwracać uwagę na padający kapuśniaczek. Podniósł leżącą wśród leśnego poszycia siekierę i podszedł do sterczącego nad mogiłą Cynowego pnia, szerokiego i trochę krzywo ściętego. Usiadł na nim ciężko i położył drwalowe narzędzie pracy na kolanach. Swoją sakwę rzucił pod nogi, na ziemię i otulił się szczelniej futrem. Nadal czuł przenikliwy chłód. Od karku do ogona po jego grzbiecie przebiegł dreszcz.

Zanim ten dreszcz dotrze do miejsca docelowego czas na krótką dygresję odautorską. Odejdźmy na chwilę dyskretnie na stronę i wyjaśnijmy sobie jedną kwestię, czysto techniczną, raz na zawsze. Otóż nawet niezbyt uważny czytelnik dostrzeże zapewne, że bohaterowie tej historii często korzystają ze zwalonych drzew, ściętych pni czy leżących konarów i karczy, ot, żeby przysiąść w celu odpoczynku, przemyśleć jakieś zagadnienie czy odbyć krótką pogawędkę z inną postacią. Lub tylko opierają o te elementy scenografii łokieć lub ramię, chcąc wygłosić ważną kwestię albo celny komentarz. Robią tak z konieczności – akcja tej opowieści w większości toczy się bowiem w lesie, a w nim niezwykle rzadko występują dogodnie rozstawione krzesła z epoki Ludwika XVI, stylowe szezlongi idealne do przybrania pozy pełnej zadumy, wyściełane pluszem klubowe fotele, wymarzone do wypowiadania głębokich bonmotów, czy chociażby zwykłe zydle, brzydkie ale praktyczne. Jest za to tam duża obfitość surowego, nieobrobionego drewna, tak martwego jak i tego żywego, a nawet jeszcze ulistnionego. Ex-bajkowe postacie występujące w tej historii będą zatem korzystać z tego co mają pod ręką. Względnie pod tyłkiem. Nic nie poradzę. Ale obiecuję: trafi się krzesło czy zydel, to usiądą na krześle. Na razie nie ma. Autor pracuje na takiej scenografii jaką ma do dyspozycji, nic tu się nie przeskoczy, trudno. Tak krawiec kraje jak mu materii staje, tak pisarz pisze jaką ma krajobrazową niszę.

Wyjaśniwszy to sobie, wracajmy do Wilka, bo mu zimno, a dreszcz już z pewnością dobiegł gdzie miał dobiec.

Wilk pogładził mokre stylisko siekiery, a potem schylił się i pogrzebał w swojej sakwie. Kiedy namacał rękojeść scyzoryka, wyjął go i otworzył. Jeszcze raz westchnął ciężko i pomyślawszy chwilę jął mozolnie nacinać w pociemniałym, twardym drewnie koślawe, amatorskie kreski. Kreski układające się w litery.

Dłubał długo, rozmyślając nad smutnymi kolejami losu St®acha i Cynowego Drwala oraz tragicznym końcem tego ostatniego. W pewnej chwili uświadomił sobie, że sam nie wiedząc czemu, mimowolnie acz uparcie wraca myślami do Szewczyka Dratewki. Nie miał pojęcia skąd mu się nagle wziął ten Szewczyk i dlaczego akurat teraz wciąż staje mu przed oczami jego postać.

Może dlatego, że kto jak kto, ale to właśnie Dratewka powinien pierwszy przybiec na ratunek tamtym dwóm? Wszak po ulotnieniu się magii z Lasu niegdysiejszy Pogromca Potworów i Oswobodziciel Książniczek uczynił sobie sztandar z niesienia innym tak zwanej bezinteresownej pomocy. Po podstępnym zamordowaniu biednego Smoka i entuzjazmie tłumów, jaki wywołała ta zbrodnia, Szewczykowi mocno się pod płową czupryną poprzewracało od popularności. Na serio przejął się swą rolą ludowego gieroja i święcie uwierzył, że jego życiową misją jest wyciąganie z kłopotów potrzebujących. Jednostek, wiosek, miast a nawet całych królestw, nieważne czy te królestwa tego chcą czy nie. Kapitan Ameryka i szlachetny Sir Lancelot z Kurnej Chaty w jednym. Po prawdzie dopóki bajki trwały i miały się dobrze to szewczyna niewielkie miał pole do popisu, musiał trzymać się swojej roli i dzierżyć dziób na kłódkę. Jednak, jak wiadomo, okoliczności radykalnie się zmieniły, baśniowa magia uleciała i Dratewka wreszcie mógł naprawdę rozwinąć skrzydła. W swoim pojęciu, oczywiście.

W nieodłącznej czerwonej koszuli (pozycjonował się jako lewicowiec, ale taki „uczciwy”) od rana do wieczora biegał po Lesie i tyleż niestrudzenie co upierdliwie tropił wszelkie przejawy niesprawiedliwości społecznej i ucisku ludu, pracującego czy nie.

– Tak jakby istniało coś takiego jak „uczciwy lewicowiec” – prychnął pod nosem Wilk.

Dratewka w swoim społecznikowskim szale organizował akcje poparcia, pisał petycje, które potem podtykał wszystkim pod nos do podpisania, zwoływał wiece i marsze, wzywał, nawoływał, potępiał, interweniował, malował transparenty, ogłaszał konferencje prasowe i blokady, powoływał komitety, think tanki i burze mózgów, oflagowywał co się dało i wygłaszał płomienne przemowy, a wszystko to w słusznej sprawie. Słowem: było z nim sto pociech.

Dość szybko dokleiła się do niego sprytna dziennikarka, i to z ogólnokrajowej telewizji, zwietrzywszy możliwość polansowania się na cudzym nieszczęściu. Od tej pory wszędzie włóczyła się za Dratewką ekipa telewizyjna z toną sprzętu, by potem na antenie, po emisji mrożącego krew w żyłach reportażu o mobbingu w rezerwacie bobrów, skonfliktowane strony mogły obrzucać się nawzajem najgorszymi inwektywami, często o anatomicznej wymowie. Pani redaktor i Szewczyk siedzieli wtedy na środku studia i kiwali głowami ze zrozumieniem, od czasu do czasu podbechtując gości do jeszcze większej agresji. Działo się.

Oboje zasłynęli zresztą z tego, że w efekcie nigdy nikomu nic pożytecznego nie załatwili, za to mieli inne talenta. Bez trudu potrafili bowiem sprawić, że po ich interwencji, ledwie rozwiał się dym z rury wydechowej znikającego za horyzontem busa z napisem TV, wszyscy zainteresowani natychmiast skakali sobie do gardeł. Sąsiedzi warczeli na siebie potem przez lata, szefowie obrażali się śmiertelnie na swoich pracowników, a nawet drobne sprawy o zawłaszczenie wróblego poidełka przeistaczały się w rodowe wróżdy i krwawe vendetty, które będą trwały jeszcze przez wiele pokoleń.

Dratewka tego wszystkiego albo nie widział albo – co pewniejsze – był zbyt głupi, żeby zrozumieć, że jego „altruistyczna” prospołeczna działalność nie przynosi nikomu nic dobrego, a wręcz przeciwnie: jeśli wcześniej adwersarze w najgorszym razie mieli ochotę dać sobie po mordzie, to po jego interwencji najczęściej chcieli się już nawzajem w okrutny sposób pozabijać. Razem z całą rodziną i żywym inwentarzem.

A Szewczyk radośnie biegł dalej, jak sądził: naprawiać popsuty świat, a w rzeczywistości wtykać nos w nie swoje sprawy, narzucać się w bezczelny sposób, wtrącać w życie rodzinne, mendzić nad głową uczciwym ludziom i ogólnie mącić spokojną wodę.

Wszyscy mieli go o, potąd. Większość mieszkańców Lasu dostawała drżączki, gdy zjawiał się znienacka, z pyskiem obiektywu kamery telewizyjnej, wystającym wiecznie znad prawego ramienia i wyskakiwał ze swoją słynną na całą okolicę firmową kwestią:

– Czy jest tu ktoś potrzebujący pomocy i wsparcia?

Wszędzie go było pełno, można było oszaleć. W chacie St®acha się jednak nie zjawił, dziwna sprawa. Niepodobne do niego.

– Widać traci rewolucyjną czujność – mruknął do siebie Wilk.

Skończył rzeźbić. Zdmuchnął strużyny ze styliska, przeciągnął po nim dłonią i popatrzył na całość swojego dzieła.

Krzywe, niewprawne nacięcia tworzyły na rękojeści siekiery amatorsko koślawą inskrypcję:

 

T V   S P O C Y W A   C N O W Y   D R W A L

 

Wilk przyjrzał się napisowi. Literka zet wypadła mu jakoś z twórczości, co czyniło całe epitafium nieco sepleniącym. Potem spostrzegł, że jeszcze jedna litera te gdzieś mu się zapodziała podczas rękodzieła, ale Wilk nie miał już siły tego poprawiać. Był zmarznięty, wykończony i głodny. Trudno, musi zostać jak jest.

I tak jak wcześniej nie mógł się zdecydować, czy pogrzebać szczątki Drwala czy też powinny one trafić na złomowisko, tak i teraz nie wiedział, czy zmówić choć krótki pacierz za jego nieśmiertelną duszę. Nie miał nawet pewności, czy nieszczęsny metalowy człowiek posiadał w ogóle jakąś duszę.

Za dużo było tych pytań, za dużo. I za mało odpowiedzi.

Wstał Bardzozły westchnął, wstał i odstąpił krok od pieńka nad wykrotem, w którym pogrzebał szczątki Drwala. Zamachnął się z całej siły i wbił ostrze siekiery w swoje niedawne siedzisko, tak by wyrżnięte na stylisku epitafium biegło poziomo, jak na nagrobku.

Wilk otrzepał futro i sięgnął po leżącą na ziemi sakwę.

Biedny Drwal – pomyślał. – Nawet jeśli jego życie było tylko bajką, to opętańczo samopiszącą, pędzącą w opasce na oczach ku przepaści obłędnego finału, z niepotrzebnymi błędami i wykrzywioną narracją, co na rozstajach wątków nieszczęśliwie skręciła w złą ścieżkę i zabłądziła w mrocznym, zaczarowanym borze, z którego nie ma już wyjścia na jasne słońce.

Wilk rozejrzał się po otoczeniu jeszcze raz, żeby dobrze sobie zapamiętać miejsce pochówku oszalałego Drwala. A potem zarzucił sakwę na ramię i ze spuszczonym łbem poszedł swoją drogą, w milczeniu.

 

 

 

[grafika: domena publiczna]