(…)
Zamiast poobiedniej kawy z dobrze spienionym mleczkiem dostałem polecenie wyprowadzenia szczeniaka na spacer.
– Idź, tobie też ruchu trzeba – małżonka, jak to zwykle kobiety, ogłosiła się ośrodkiem decyzyjnym naszego stadła. – Upał mi szkodzi na makijaż, a Cezar zaraz się zejszczy.
Uciekłem się do wypróbowanego w takich razach sposobu wszystkich mężów świata – udałem głuchotę. Wrodzoną, bo łatwiej.
Tymczasem Najpiękniejsza Kobieta Świata zdążyła już przenieść swoje boskie kształty na kanapę, spryciula jedna. Poza, jaką przyjęła, sugerowała jednoznacznie, że pozostanie tam długo.
– I gazetę byś jaką wiodącą kupił przy okazji. Poczytałabym… – przeciągnęła się lubieżnie. – Mnie po żurku zawsze na czytanie bierze.
Nie odpowiedziałem, z osoby niesłyszącej awansując się na głuchoniemą. Rozważałem również opcję ostentacyjnej katatonii. Połowica nie ustępowała jednak.
– I zapalisz sobie po bożemu, fajeczki ci kupiłam… – kusiła. – Takie prawdziwe, z akcyzą.
Jedyne co po takim dictum mogłem zrobić, to pęknąć. Wzdłuż.
– Z filtrem aby? – spytałem z nadzieją, natychmiast zapominając o nieuleczalnych przypadłościach, jakimi właśnie dotknęła mnie Matka Natura.
– Niektóre – przyznała niechętnie. – No, bierz psa i zasuwaj.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i jak na komendę nabraliśmy tchu.
– Juliuuuusz! – wydarłem się.
– Ceeeezar! – wrzasnęła unisono połowica.
Dwojga imion kandydat na psa wturlał się do pokoju. Wzułem buty do pary, w jedną dłoń chwyciłem szczenię, do kieszeni marynarki wcisnąłem paczuszkę zabibułkowanego tytoniu, grożącą mi personalnie rakiem i impotencją, i jak sam mistrz Małysz wyszedłem z progu, w duchu przyznając sobie maksymalną notę za styl. Na schodach szczęśliwie przypomniałem sobie o wronie, która zamieszkała niedawno na daszku naszej klatki i za cel życia obrała sobie obsrywanie mojej skromnej osobistości. Zarówno moja psychika, jak i marynarka wciąż nosiły niezatarte ślady dwóch poprzednich spotkań. Zbiegłem więc po schodach tupiąc możliwe głośno, z rozmachem otworzyłem drzwi klatki, zrobiłem zdecydowany krok w przód, po czym błyskawicznie cofnąłem się pod daszek.
Ptasia kupa plasnęła na schodki.
Wyskoczyłem spod dobroczynnego daszku, kończąc pierwszą serię dzisiejszego konkursu pięknym, klasycznym telemarkiem.
Odwróciłem się i spojrzałem wyzywająco na pokonanego przeciwnika.
– Świnia jesteś, wiesz? – stwierdziła z wyrzutem wrona.
W odpowiedzi zarechotałem tylko triumfalnie i pokazałem jej język. Ptak łypnął na mnie czarnym okiem, zapewne ładując już magazynek przed następnym spotkaniem. Przysiągłbym, że – choć to biologicznie niemożliwe – zazgrzytał przy tym zębami.
Krokiem moralnego zwycięzcy odszedłem w stronę zachodzącego słońca.
Po kilkunastu metrach postawiłem Juliusza na trawie i – upojony świeżym sukcesem w starciu z okoliczną upierzoną fauną – zerwałem z paczki papierosów oddzielającą mnie od jej aromatycznej zawartości folię.
To z pewnością właśnie odgłos rozdzieranej banderolki wywabił zza bloku jegomościa w bejsbolowej czapeczce z daszkiem. Klasyczny element krajobrazu blokowiska. Wysoki, chudy, lekko przygarbiony, z ziemistą cerą i w równie ziemistej, wytartej marynareczce. Oczy wpadnięte i świecące niezdrowym blaskiem, ruchy nerwowe. Typ wrzodowca.
Rozglądając się podejrzliwie na boki nerwowy jegomość dobył z siebie całkiem przyjemny bas:
– Papieroskiem pan poczęstuje?
Poczęstowałem, czemu nie, dużo miałem. Jegomość zręcznie wydobył fajkę z podsuniętego mu uprzejmie pudełeczka i szybkim ruchem wyrwał mi z ręki zapałki. Zakurzył niecierpliwie, zaciągnął się głęboko jak skazaniec przed złożeniem głowy na katowskim pieńku i już wypuszczając pierwszy dym, zagaił:
– A pan to w polityce orientujący się jest?
Przytaknąłem z dumą, aczkolwiek skromnie. Nie to, że chciałem się chwalić przypadkowemu nieznajomemu, ale bez bicia muszę przyznać, że akurat w dziedzinie politycznej jestem prawdziwym ekspertem. Małżonka świadkiem. Posiadam również ładny charakter pisma.
Ogniki płonące w oczach mojego nowego znajomego niosły obietnicę emocjonującego dyskursu.
Będzie okazja przybrylować na gruncie – pomyślałem.
Tu jednak, okazało się, trafiłem na prawdziwego tuza.
– No to pewnie widziałeś pan tego sukinkota! – wrzodowiec od razu, bez rozbiegu, wziął wysokie „ce” – Tego w błyszczącym gajerku, wiesz pan, co to widać, że w Londonie szył go za moje pieniądze. Skubaniec ma i gajer i bajer, że tylko siąść i słuchać. O ja cię kręcę w obie ręce, jaki szprytny on! Zresztą uni wszyscy tacy, w oczodół jechani! Tylko by cięgiem gadali i mielili ozorami!
Zatkało mnie z wrażenia. Umiał oceniać ludzi, nie ma co. Kogo to się na zwykłej ulicy nie spotyka…
– Wyjdzie taki – wrzeszczał typ w bejsbolówce – blać jego mać, jeden z drugim, i gada, gada, gada, że aż…
Rozemocjonowany zaciągnął się po sam pępek, po czym z chrzęstem przestawił zwrotnicę swego wywodu.
– Albo ten w czerwonej krawatce darmozjad! – ryknął. – Widział go pan, skurwegosyna?
Kiwnąłem twierdząco, że owszem, miałem tę przyjemność.
– No to sam pan wiesz, co za jeden. W telewizorze był, skubaniec. Wziął i cały ekran zajął, jak swój! Nadął się. Normalnie się nadął, sam widziałem, cholernik jeden. Od razu widać: złodziej, bez dwóch zdań. Jak oni wszyscy!
Nie chciałem wypaść z dyskusji, kiwnąłem więc głową.
– Ale z drugiej strony – nerwus wyhamował niespodziewanie, zastanowił się, zassał potężną porcję dymu i wydmuchnął mi go prosto w twarz – ludzki pan! Z nim nie ma to i tamto. Gesta ma szerokiego i swoim drobniaków nie skąpi! Za to tamten łysy palant… Po prostu włos się jeży, mówię ci ja panu!
Nastąpił kolejny sztach godny kamikadze.
– A wiem co mówię – zahuczał złowieszczo mój interlokutor, paluchami dzierżącymi dymiącego peta boleśnie dźgając mnie w klatkę z piersiami. – Wszystko złodzieje.
Nabrał dymu w płuca.
– A inwentarz to kto nakarmi, pytam się ja? – zachłysnął się. – No kto?
Jak się okazało, pytanie to, gorzkie i zapewne retoryczne, było jedynie wstępem do dalszej perory. Z każdym słowem mój rozmówca rozpalał się jak pielgrzym po viagrze. O wtrąceniu przeze mnie choćby sylaby nie było mowy, mogłem tylko kiwać głową, a i z tym nie bardzo nadążałem. Wrzodowiec zaś, ciągnąc papierocha jak odkurzacz i dudniąc operowym basem, przez kilka kolejnych minut entuzjastycznie wprowadzał mnie w tajniki i zawiłości politycznych gier rodzimego kraju.
Zastopował go dopiero swąd przypalanych paznokci. Nerwowy politolog popatrzył na ściskanego w palcach dymiącego kiepa zdziwiony, jakby widział coś takiego po raz pierwszy w życiu, po czym odrzucił go precz, z wyrazem bezgranicznego wstrętu na ziemistym obliczu.
– A zresztą, kij im w ryj, skurczybykom! – podsumował hałaśliwie i sapnął z emocji, ze słyszalnym zgrzytem zaciągając ręczny hamulec dyskusji.
Splunął pod nogi i rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem, jakby pierwszy raz widział to miejsce. Poskrobał się w jakieś tajemnicze miejsce pod bejsbolówką. Cierpliwie czekałem na owoce jego przemyśleń. Najwyraźniej coś w nim dojrzewało. Moja cierpliwość została nagrodzona – to coś dojrzało wreszcie.
– W ogóle to do dupy z tym wszystkim – stwierdził wrzodowiec.
W myślach przyznałem mu rację.
Machnął ręką.
– Aaaaa, daj pan jeszcze jednego – zaordynował. – Uniesłem się. Wrażliwy jestem.
(…)
©niekarany „Dziennik absurdalny. Nałogi: nikotyna” (fragm.)
[zdjęcie: domena publiczna]