(…) Wlokąc się smętnie alejką pozdrowiłem ruchem głowy mijaną sąsiadkę w kapelutku ozdobionym sztuczną wisienką. W nadziei, że na pozdrowieniu uda mi się poprzestać. Nie miałem już siły na towarzyskie interakcje.
Moja nadzieja okazała się płonną.
– Nie karmi go pan, czy jak?! – oskarżycielskim tonem zaatakowała mnie z flanki niewiasta zdobna wisienką, wskazując Juliusza.
Wyhamowałem z piskiem opon.
– Proszę? – odważyłem się nie zrozumieć.
– W zaprzeszłym roku większe było bydlątko… – sąsiadka pokazała rączkami, jak duży był zwierzak onegdaj. A następnie bezlitośnie zadzierżgnęła na mej szyi stryczek konwersacji.
– Jak się stworzenia nie karmi…
Najwyraźniej oskarżała mnie o znęcanie się nad żywym. Trzeba było się wytłumaczyć.
– Tamten pies to był pitbull… – naszkicowałem plan ogólny. I zwięźle zrelacjonowałem życiorys zwierzęcia, a właściwie tego życiorysu finał. – Padł był dwa miesiące temu.
Pani milczała, zaświeciwszy mi w oczy mentalną pięćsetwatową żarówką.
– A to jest york – dodałem do szkicu kolory. – W dodatku szczeniak.
Żarówka przygasła nieco.
– Pomarł tamten? – zapytała pani nieufnie.
Pokiwałem głową ze smutkiem. Sąsiadka odłączyła zasilanie od lampy do przesłuchań i zadumała się, wiercąc obcasem w asfalcie. Następnie przedstawiła wynik swoich przemyśleń:
– No, taki rok – stwierdziła autorytatywnie. – Te rasowe to ponoć w tym roku mro.
– Co? – zapytałem inteligentnie. I do rymu.
– ZDYCHAJO! – dowyjaśniła pani w kapeluszu z wisienką, zgrabnie klamrując poetycką frazę.
Załapałem wreszcie.
– Aaaa… – mój komentarz był równie błyskotliwy, jak pytanie chwilę wcześniej.
Pani kontemplowała tymczasem przyczepione do nieba chmurki w kształcie baranków.
– A mi właśnie zapalniczka zdechła – wyznała znienacka.
Łypnąłem nieufnie, nie bardzo rozumiejąc co ma wspólnego zdechły pies z zapalniczką. Niewiast odłypała odważnie. I podjęła próbę uwiarygodnienia podejrzanego zeznania:
– Pewnie przez ten upał…
I znowu pokiwałem głową, tym razem ze współczuciem. Czas płynął. Julek plątał się pod nogami. Pani z wisienką miała minę, jakby na coś czekała.
– Ma pan może ogień? – spytała nagle desperacko, choć tonem bywalczyń salonów.
Miałem, naturalnie. Wydłubałem zapałkę z pudełeczka, gotów do natychmiastowego szarmanckiego usłużenia ogniem pani z wisienką, i z kelnerskim uśmiechem zastygłem w oczekiwaniu. Papieros jednakowoż nie pojawiał się jakoś w polu widzenia.
– Taaak… – moja rozmówczyni rzuciła mi krótki, ćwiczony uśmiech, po czym omiotła spojrzeniem osiedlowe rachityczne drzewka.
Zapadła niezręczna cisza. Chwile mijały. Wisienka na kapeluszu kołysała się złowieszczo. Z lękiem w sercu czekałem na rozwój wydarzeń.
Wreszcie pani westchnęła ciężko, westchnieniem zwyczajowo adresowanym do nieuleczalnych idiotów.
– No dobrze – zdecydowała się w końcu. – A papierosa pan ma?
Nie było wyjścia. Zrezygnowany sięgnąłem do kieszeni po paczkę i poczęstowałem panią. Następnie usłużyłem ogniem. Zassała chciwie.
Ponownie pomilczeliśmy w duecie długą chwilę. Pani sprawiała wrażenie, jakby nagle cała sytuacja zaczęła ją męczyć.
– No żesz kurna… – powiedziała nagle. Całkiem słusznie, tylko nie wiadomo o czym.
Milczałem. Czekałem co będzie dalej.
Sąsiadka zaciągnęła się głęboko.
– A o rządzie złego słowa nie powiem – rzuciła wyzywająco, wydmuchując kłąb dymu.
Po czym dynamicznie obróciła się na obcasiku i oddaliła, kołysząc bioderkiem. Jednym, a to sztuka nie lada.
(…)
©niekarany „Dziennik absurdalny. Nałogi: nikotyna” (fragm.)
[zdjęcie: domena publiczna]