Wilk Bardzozły okręcił się szczelniej futrem i zamknął oczy. Otoczenie zniknęło. Nagle nie było już szaroburej ściery nieba rozwieszonej jakby do wyschnięcia nad głową, zniknęły przybrudzone, skarlałe obłoki niezdarnie pełznące po ohydzie nieboskłonu niczym lepkie, nasiąknięte stęchłą wodą zombie, zniknął błyszczący od wody, wyszczerzony nieprzyjaźnie parkan lasu. Odpłynął w niebyt dziurawy, jakby wyżarty przez gigantyczne mole, dywan trawy przetykany grubymi nićmi nadgniłej ściółki i sterczących tu i ówdzie spróchniałych, bezlistnych patyków. Przestał też istnieć Lisek, o dwa kroki dalej, i pień, na którym siedział z kubkiem nieosiągalnej kawy.
Wilk usilnie starał się nie myśleć o przenikliwym zimnie, kacu przewalającym mu się po paszczy niczym niewyżęta szmata do podłogi i dojmującym głodzie, skręcającym żołądek w bolesny supeł. Z całych sił próbował przywołać miłe sercu obrazy gorących karaibskich plaż, wielomilionowych kumulacji w grach losowych, wianuszka namiętnie wpatrzonych w niego długonogich białolicych piękności, skąpo (lub wcale) odzianych i prawilnie odmiennej płci, ośmiocyfrowych kont bankowych w przyjaznych klientom rajach podatkowych, kolorowych drinków z nieodłączną papierową parasolką i tłustych, leniwych babć co jak gołąbki same wpadają do gąbki. Pomogło, ale na krótko. Nagły powiew marznącego wiatru wzbudził kolejny dreszcz na grzbiecie Wilka, w brzuchu znowu zaburczało dramatycznie. Nie miał już siły walczyć. Trzeba wracać do życia, pomyślał zrezygnowany, a potem policzył w myślach do dziesięciu i odemknął oczu, wbrew rozsądkowi jednak z niewielką nutką złudnej, godnej zaiste ostatniego głupca nadziei, że podczas gdy miał zaciśnięte powieki może jakimś cudem coś się w jego żałosnej rzeczywistości zmieniło na lepsze. Ale nie, oczywiście wszystko było jak wcześniej. Cholera. Wilk potoczył zmęczonym wzrokiem po otoczeniu. Tuż obok Lisek Chytrusek siedział na ściętym równiutko pieńku, bez słowa posiorbywał niespiesznie kawę z blaszanego kubka i uśmiechał się złośliwie, choć pewnie we własnym pojęciu – znacząco. Niebo nie pojaśniało oni odrobinę, chmury zrobiły się chyba jeszcze cięższe i jeszcze bardziej mokre. Odległy o kilka kroków Las nadal głucho milczał niczym obrażony na cały świat impotent, który wczoraj próbował przelecieć piękną sąsiadkę a dziś się bzdyczy, że ona się śmieje mijając go na schodach. Drzewa patrzyły na Wilka z pogardą, a niektóre pokazywały mu wała na zgiętych w łokciu konarach i wykrzywiały złośliwie dziuple. Było zimno. Z liści kapało.
Trumienną ciszę przerwał nagle głośny szelest liści i trzask łamanych gwałtownie gałęzi, dochodzący z pobliskich zarośli, tych samych, przez które przedzierał się niedawno sam Wilk, by dostać się na polanę. Po sekundzie z tego samego miejsca wystrzeliło obrzydliwe przekleństwo, rzucone niewątpliwie (i niespodziewanie!) kobiecymi ustami, przeleciało ze świstem między sterczącymi uszami Wilka, wykręciło w powietrzu beczkę i dało akrobatycznego nura do Lasu. Wilk odruchowo stulił ramiona. Lisek siedział jak skamieniały, z szeroko rozdziawionym ze zdumienia pyskiem.
Wywarkując pod nosem niezrozumiałe klątwy na łysinę leśnej przecinki z wysiłkiem przeszarpnęła się przez plątaninę gałązek młoda, atrakcyjna brunetka, taszcząca jakiś ciężar. Wilk przyjrzał się dziewczynie z ciekawością, a było na co popatrzeć. Kształtną, urodziwą twarzyczkę kobiety, przekreśloną na policzkach dwiema czarnymi, jakby narysowanymi sadzą grubymi krechami, ocieniał brzeg wojskowego hełmu obciągniętego maskującym materiałem. Pojedyncze kosmyki ciemnych włosów wymykały się spod okapu kasku, opadały na jej buzię niesfornymi pasemkami. Dziewczyna była ubrana w rozchełstaną na piersiach ramoneskę z czarnej, błyszczącej skóry, należycie o dwa numery za dużą (dziewczęca wersja rebelek zawsze powinna wyglądać jak odziedziczona po ostatnim chłopaku) o klapach ozdobionych tuzinem różnokolorowych wpinek i znaczków o wymowie niewątpliwie ideologicznej, z powodu odległości Wilk nie był jednak w stanie dostrzec jaka konkretnie była to ideologia. Do lewego rękawa kurtki na wysokości ramienia umocowany był niewielki pluszowy miś, z prawego barku zwisał wężowo pas amunicyjny wypełniony pociskami imponującej wielkości. Spod garnka hełmu spływał na ramię niedbale spleciony gruby warkocz ciemnych włosów, przewiązanych wystrzępioną wąską szmatką z surowego lnu, na ludowo. Kształtny tyłek dziewoi okrywał szkocki kilt z grubego tartanu w klasyczną zielono-niebieską kratę z widocznym niekanonicznym wtrętem w kolorze ultraviolet, tak jakby właścicielka wiedziała już dawno jaka barwa będzie w leśnej modzie najbardziej en vogue w tym sezonie. Kilt był fachowo postrzępiony i w paru miejscach przybrudzony. Nogi dziewczyny ciasno opinały zgniłozielone legginsy, wpuszczone w kosztowne obuwie ortopedyczne od doktora Martensa, czarne glany z fantazyjnie niedosznurowanymi cholewkami. Całości obrazu dopełniała niezapięta kabura w wystającą rękojeścią Glocka 17 kołysząca się na lewym biodrze brunetki, przedwojenny z wyglądu mapnik obciągnięty krowią skórą w czarno-białe łaty, dziurkowane na grzbietach dłoni brązowe rękawiczki bez palców, elegancki militarny plecaczek khaki z dyndającą na rzemyku manierką oraz steampunkowe gogle motocyklowe w stylu vintage, nasadzone na przekrzywiony zawadiacko hełm.
– Zajebiaszcza stylówa – z uznaniem ocenił w myślach Wilk.
Jednak to nie polowe umundurowanie dziewczyny było tym, co w jej wyglądzie zwracało największą uwagę, lecz właśnie ten ciężar, który dźwigała na biodrze. A był to wielgachny, błyszczący od oleju poszóstny karabin maszynowy, taki z obrotowymi lufami, przez fanów kina akcji i komputerowych strzelanek zwany pieszczotliwie kosiarką. Względnie rurą, zależy kto co oglądał. Albo w co grał. Wilk uświadomił sobie, że zna niewielu dorosłych mężczyzn, którzy byliby w stanie samodzielnie podnieść takie ustrojstwo, było z tych, które zwykle widuje się raczej podwieszone pod brzuchem śmigłowców szturmowych. A dziewczyna zdecydowanie na Terminatora nie wyglądała.
Wilk, który lubił szczegóły, zauważył że właścicielka przerażającego kulomiotu przygotowując się do swej roli obejrzała właściwe amerykańskie filmy – dowodziło tego profesjonalne żucie gumy z obojętną, zblazowaną miną starego wyjadacza oraz paczka Marlboro fachowo zatknięta za pasek przytrzymujący maskujący drelich na hełmie. O tym, że ceniła sobie również polskie produkcje świadczył zaś fakt, że kiedy już ostatecznie wygrzebała się z gąszczu, otrząsnęła z mokrych liści, niecierpliwym dmuchnięciem odrzuciła z oczu opadające na twarz kosmyki włosów i wycelowała swą śmiercionośną zabawkę w kierunku siedzących na polanie postaci, to na powitalny tekst wybrała sobie kultowe:
– Rączki-rączki, Hans.
Wilk głośno przełknął ślinę. Powoli docierało do niego, że chyba zna ten głos…
Dziewczyna w hełmie postąpiła trzy kroki.
– Ręce do góry, mówię! – wrzasnęła na cały Las. Dwie pary łap zgodnie wystrzeliły ku szaremu niebu.
Tak, Wilk znał ten głos. Co prawda kiedy ostatnio go słyszał, to był to jeszcze głosik należący do małej, grzecznej dziewczynki, a ostatnia kwestia wypowiedziana tym głosikiem jaką pamiętał, brzmiała: Babciuuuuu? Dlaczego masz takie wielkie zęby?
Czerwony Kapturek przewróciła oczami.
– Nie ty – warknęła i skierowała lufy karabinu prosto w pysk Liska. – Rudy. Ty opuść, Kudłaty. Co za kretyn…
Po krótkim namyśle Wilk postanowił jednak nie psuć czarownego klimatu chwili gwałtownymi ruchami i – na wypadek, gdyby miało się okazać, że dziewczynie coś się poplątało w komendach albo nagle zapragnęła zmienić intencje – mimo wszystko pozostał w tej samej co dotychczas pozycji, z łapami wyciągniętymi wysoko ku brudnym obłokom. Opuścić zawsze zdążę, pomyślał.
Jego zwoje mózgowe, skatowane wczorajszym alkoholem i osłabione brakiem glukozy pochodzącej z obfitego, ciepłego śniadania, dopiero teraz zaksięgowały informację, że jeżeli prawdą były pogłoski o szkoleniu Kapturka w elitarnych Zielonych Beretach, to ma przed sobą nie zafascynowaną kinematografią dziewuszkę co bawi się w bieganie po lesie z karabinem, lecz nieludzko sprawną, dobrze naoliwioną maszynę do zabijania o kwalifikacjach daleko wykraczających poza horyzont jego wyobraźni.
Prawdopodobnie byłaby w stanie rozwalić nas obu w mgnieniu oka, z tą swoją armatą czy bez, przemknęło przez znękaną wilczą głowę.
Odważył się dyskretnie rzucić okiem, spod pachy, na Liska. Przerażony Rudzielec wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wyloty wycelowanych w niego sześciu luf kapturkowej kosiarki, czubek jego spiczastego nosa przesuwał się zgodnie z ich ruchami niczym łeb kobry za fujarką fakira. Widać było wyraźnie, że boi się choćby mrugnąć bez pozwolenia.
Nie ma co, rzeczywiście pozmieniało się w Lesie – pomyślał Wilk. – I to na całego…
I pomimo świadomości, że sytuacja w jakiej się znalazł jest i kretyńska, i – być może – śmiertelnie niebezpieczna, poczuł w sercu ukłucie mściwej satysfakcji. I tuż obok drugie – rozpierającej go dumy. Uśmiechnął się pod nosem. Toż to dorodne dziewczę pochodziło w końcu z baśni, w której i on był bohaterem. Nieważne że negatywnym. Ale swoim, ze swojej bajki!
Pięknie nam dziewuszka wyrosła – pomyślał, z zadowoleniem patrząc na błyszczące od gniewu, piwne oczy i zmysłowe, pełne usta Kapturka, ponętne nawet teraz, kiedy wykrzywiał je wściekły grymas nienawiści. Na długie, zgrabne nogi, których mięśnie grały pod obcisłym materiałem legginsów. Na kształtny, prasłowiański, jędrny biust dziewczyny, co przy głębokich oddechach niemal rozsadzał pod kurtką jej tiszert z wymalowaną wielką literą P, malowniczo rozdartą kotwicowo u podstawy. Nawet naddarty i wystrzępiony szkocki kilt – o dziwo! – tylko dodawał jej kobiecego seksapilu.
Tymczasem dziewczyna wykonała dwa szybkie kroki i ubłoconą podeszwą glana z rozmachem kopnęła stojącą na pieńku pękatą torbę Liska Chytruska. Torba otworzyła się upadając na mokry mech, z jej wnętrza szeroką strugą popłynęły białe prostokąty dobrze już znanych Wilkowi ulotek. Przy okazji wywrócił się też liskowy termos. Buchając kłębami pary w trawę chlusnęła gorąca kawa, ku szczeremu żalowi Wilka – w termosie było jej bowiem jeszcze całkiem sporo.
– Ha! – szczeknęła Czerwony Kapturek, czy też Zielony Beret. – Wiedziałam!
Lisek Chytrusek zadrżał na całym ciele niczym osinowy liść.
Z zakamarków ubioru Kapturek wyszarpnęła płaską blaszaną buteleczkę. Odkręciła miniaturową zakrętkę, wypluła gumę w trawę i zasalutowała flaszką skamieniałemu ze strachu Liskowi.
– Na pohybel ci, gnido, i tobie podobnym – wysyczała z nienawiścią. – Już nie żyjesz!
Golnęła od ucha, po słowiańsku.
Lisek trząsł się cały.
– Ale… za co? – zaskowyczał żałośnie. – Ja… ja przecież…
Kapturek schowała piersiówkę i potrząsnęła kosiarką przed jego pyskiem.
– Za co?! Jeszcze się pytasz, plugawcze?! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Małoś to się nadonosił, sprzedawczyku? Małoś życiorysów, świnio ruda, nałamał uczciwym ludziom? Mało żeś za jurgielt napluł na ojczyzny łono, zdrajco? Dorwałam cię wreszcie! Zapłacisz za wszystko!
Ponownie wycelowała swoją maszynę prosto w przerażone ślepia Rudzielca. Lisek Chytrusek miał minę, jakby nie wiedział, czy sprawdzian wytrzymałości jego zwieraczy wypadnie zadowalająco, ale z całej siły walczył, żeby wypadł. Czyli taką, jaką w sumie miałby każdy, kogo zwieracze testowane są widokiem wymierzonej w twarz szybkostrzelnej broni wielkokalibrowej.
Kapturek z gracją podrzuciła kosiarkę na biodrze i wyszczerzyła się tyleż uroczo co upiornie.
– No, Lisie, gotuj się – wycedziła i powtórzyła liskową kwestię sprzed kilkunastu akapitów tej pouczającej historii: – Czas umierać!
– Hej ty, Kudłaty! – usłyszał nagle. Odwrócił łeb i popatrzył prosto w wylotu sześciu luf kapturkowej kosiarki. – Wiąż go i do lasu!
Liskowe zwieracze puściły.
– Uuuups – opuszczając łapy Wilk Bardzozły przywdział na pysk minę pełną fałszywego współczucia. – Zdaje się, że masz przesrane, koleżko.
I to dosłownie, pomyślał.