… korepetytor…

(…)
Przy obiedzie małżonka zdiagnozowała u mnie uzależnienie od przekleństw.
– Blużdżysz – stwierdziła krótko. – A mi wtedy rosół nie smakuje.
Zdziwiłem się, bo akurat była cebulowa.
– Klniesz jak skacowany furman – ciągnęła. – To już powoli robi się nie do wytrzymania. Jako delikatna i wrażliwa istota płci żeńskiej stanowczo protestuję przeciwko traktowaniu moich, sam przyznasz, że kształtnych, uszu, jako poligonu dla broni niewątpliwie masowego rażenia, czyli twoich rynsztokowych wyrażeń spoza słownika.
I tak przez kwadrans.
Oj, zwykłe babskie pierdolenie takie, pomyślałem. Wszyscy wiedzą, że ja w ogóle nie klnę, kulturę i sztukę mam nienaganną, po mamusi. No, ale jak połowica sobie coś w tym durnym łbie ujebie, to nie ma zmiłuj.
– Na szczęście nie jesteś sam. Opatrzność, całkiem niezasłużenie, uśmiechnęła się do ciebie, a życzliwy świat postanowił wyciągnąć ku tobie pomocną dłoń i wydobyć cię z bagna menelstwa, w którym tkwisz może jeszcze nie po grdykę, ale już na pewno sięga ci ono do pach.
Ta to jak coś powie…
– Wdrożyłam odpowiedni program naprawczy – oświadczyła. – Swoją reedukację zaczynasz od dziś.
No i sobota poszła w piz… w diabły! Zamiast miłej atmosfery, ciepła rodzinnego ogniska, intelektualnej rozmowy i kulturalnego zwieńczenia dnia w postaci dzikiego seksu będzie wykład. Kurwa mać!
Wykładu nie było.
– Będziesz chodził na korki – obwieściła krótko. – Raz w tygodniu.
Zdębiałem.
– Twoim korepetytorem będzie pan Wiesio.
W myślach dodałem dwa do dwóch. Odczytałem wynik i wpadłem w panikę.
– Kto?!
– Pan Wiesio – odparła spokojnie. – Nasz sąsiad. Ten, który lubi, gdy się go nazywa panem Wiesławem.
– O, ja pier… – z piskiem opon wyhamowałem pod radarem jej spojrzenia – …wszy raz słyszę, że on jakichś lekcji udziela!
– Właśnie zaczął – powiedziała zimno.
– Kochanie, zastanów się – spróbowałem odwołać się do czegoś, co nie istnieje. Do jej zdrowego rozsądku, znaczy. – Przecież on…
– Będzie doskonały – ucięła małżonka, potwierdzając obiegową prawdę, że uroda i inteligencja nader rzadko chodzą w parze.
– Dlaczego akurat pan Wiesio? – zajęczałem. – Przecież on wręcz słynie wśród tubylczej ludności z posiadania niewyczerpanego zasobu bluzgów podręcznych, okolicznościowych, doraźnych, okazjonalnych i ad personam. Wszyscy wiedzą, że jeżeli pan Wiesio nie zna jakiegoś przekleństwa, to tylko dlatego, że ono nie istnieje!
– No właśnie – odparła, promieniując niewzruszonym spokojem i niezachwianą pewnością siebie. Oraz nieziemską urodą, czego, jako uczciwy kronikarz, nie mogę nie odnotować. – Ma najlepsze kwalifikacje.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Ona wiedziała.
– Zatrudniłam go na czas bliżej nieokreślony na podstawie ustnej umowy najmu zawartej w kolejce w sklepie. W myśl tej umowy przez miesiąc będzie ci on przewodnikiem na śliskim deptaku ojczystej nowomowy. Muzą. Tarczą i lemieszem. – paplała jak zwykle bez udziału mózgu, na samym rdzeniu przedłużonym.
(…)

©niekarany „Dziennik absurdalny. Nałogi: przekleństwa” (fragm.)