Zaczniemy poważnie, od fundamentalnego pytania: „Kiedy spożywamy rosół?”
No tak, pytanie niby sieriozne, bo i potrawa z tych zacniejszych, a możliwe odpowiedzi są tylko dwie, w dodatku obie prozaiczne do bólu:
1. Kiedy mamy nań ochotę, najczęściej. Nie ma potrzeby tej ochoty specjalnie tłumaczyć, rosół jest bowiem potrawą smaczną, pożywną i – jakby komu mało było tych dwóch pozytywów – dodatkowo: tradycyjną. A tradycja – ważna rzecz.
2. Kiedy musimy. Po rosół sięgamy kiedy czujemy się niezdrowo, jesteśmy wyczerpani, zaniemognięci, znóglecący i ogólnie wydrenowani przez rzeczywistość do cna. Wtedy nie ma jak rosołek, każdy to wie. Rosół jest bowiem potrawą smaczną, pożywną i – jakby komu mało było tych dwóch pozytywów – dodatkowo: wzmacniającą jak mało która. Acha, i tradycyjną, nie zapominajmy o tradycji. Tradycja ważna rzecz.
Podsumowując: rosół jest zatem spożywany w dwóch sytuacjach – dowolnej i przymusowej.
Istnieje wszakże jedna okoliczność, nieomal modelowa, kiedy te dwa powody zapotrzebowania na rosół łączą się, a nawet wzajemnie wzmacniają. To znaczy: i musimy wtedy, i chcemy, i na dodatek obie te rzeczy bardzo. Sytuacją tą jest kac.
Wszyscy wiedzą co to za stan. Jeżeli ktoś tam nie wie, to niech idzie i się czym prędzej dowie, zamiast zawracać nam tu dupę. My nie zamierzamy mu tłumaczyć co to takiego, ten kac. Nie wiemy, nie znamy się, nie mamy czasu, zarobieni jesteśmy.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że ostre, brawurowe picie przypomina nieco szaloną miłość: ustępuje wszelki ból, jest euforycznie (czasem aż do urzygu), w głowie się kręci a ziemia umyka spod nóg (czasem aż do pełnej lewitacji). I – co najważniejsze – broń Boże nie myśli się wtedy o jakichkolwiek konsekwencjach.
No właśnie, konsekwencje… Zastanówmy się… Jeżeli miłości blisko jest znaczeniowo do pijaństwa, to należy założyć, że i efekty obu będą do siebie podobne. I rzeczywiście – kac i następujące często po szalonej miłości małżeństwo również mają ze sobą wiele wspólnego. W obu przypadkach dręczą nas nieprzyjemne parestezje, dziwna niechęć do rozmowy i przyjmowania potraw, a także lęk przed śmiercią i niepokojące wrażenie, że świat nas oszukał, kiedy patrzyliśmy akurat w inną stronę. Telepie nas, łeb boli, w ustach niemiły absmak, człowiek przeklina siebie samego z wczoraj i żałuje, że się w ogóle urodził. Acha, i nader często okazuje się, że zniknęły gdzieś nasze pieniądze. W przypadku małżeństwa – możliwe, że permanentnie (to argument na korzyść kaca, czyli że lepiej się nawalić jak ostatni menel niż ożenić jak ostatni dureń).
Jest jednak jedna, dosyć istotna, różnica. W historii ludzkości nie istnieją udokumentowane przypadki wyleczenia się za pomocą domowego rosołu z nagłego małżeństwa. Za to z ostrego kaca – jak najbardziej.
Stąd też poniższy przepis, nasza pomocna dłoń wyciągnięta w stronę znękanych i cierpiących. Niech sobie ulżą w męce. Zgodnie z nową świecką tradycją podajemy go w punktach, będących przy okazji kronikarskim zapisem podjętych przez nas kroków przy ostatniej próbie podejścia do sporządzenia tej staropolskiej potrawy.
* Akcja rozpoczyna się późnym rankiem dnia następnego. Budzi nas potężny, dudniący, tępy ból w skroniach. Z trudem otwieramy jedno oko czując, że z naszym Bogu ducha winnym organizmem coś jest nie tak. Świadomość wraca do nas powoli i niechętnie, więc na razie nie wiemy co konkretnie.
* Po ostrożnym odemknięciu drugiej powieki i kilku kontrolnych mlaśnięciach językiem w jamie ustnej stwierdzamy, że nasz obecny stan może mieć związek z minionym dniem. Jakiś wewnętrzny głos, coś na kształt intuicji, mówi nam, że poważnym błędem było fundowanie wczoraj Megan-Farciarze upojnego popołudnia, wieczoru i… no właśnie, nie wiadomo czego jeszcze, bo – jako entuzjastycznemu kinomanowi – urwał nam się film, Megan-Farciara okazała się jednak niezłą zawodniczką.
* Po jakim takim ocknięciu rozglądamy się po domostwie, ale nie stwierdzamy nigdzie, nawet po kontrolnym rzucie okiem do łazienki i szafy, obecności rzeczonej Megan. Musiała się wynieść kiedy nasza świadomość była jeszcze na urlopie w miejscu nam nieznanym, myślimy. Po zastanowieniu podejmujemy ryzykowną decyzję o telefonie do Megan i delikatnym wybadaniu, czy wczorajszy wieczór zakończył się dla nas triumfem czy wręcz przeciwnie – spektakularną porażką i zawstydzającą kompromitacją, która zostanie potem obśmiana na wszystkich forach i serwisach społecznościowych. Megan-Farciara już taka jest. Uważajcie na nią. Ta kobieta nie ma sumienia. I skrupułów.
* Telefon wybadawczy odkładamy jednak na popołudnie, bo teraz naszym głównym problemem jest kac-gigant, który nas rypie. Tak, właśnie: rypie, nie da się tego określić inaczej. Rypie nas ten kac niczym siódemka recydywistów nowego więźnia pod celą.
* Nienawidzimy się za ten – wówczas w naszym pojęciu kozacki, teraz już wiemy, że jedynie duracki – pomysł z szalonym wieczorem. Zastanawiamy się jak czuje się teraz Megan-Farciara. Nadzieja, że być może gorzej niż my, przynosi nam niemal namacalną, choć krótką, ulgę. Ulga ta, powiedzmy to sobie uczciwie, podlana jest obficie sosem mściwej satysfakcji. Napawamy się tym przez chwilę.
* Cudowny obraz cierpień Farciary zostaje jednak natychmiast przez naszą wyobraźnię przyrzucony kilimkiem z wyhaftowaną na nim wizją rosołu, jako jedynego środka na nasze doczesne katusze i biletu na podróż z krainy zombie do społeczności istot żywych. Że zbyt wzniośle? No to powiemy po ludzku: w tym momencie rosół jawi nam się jako jedyne lekarstwo na kaca. Jest to bowiem kac z rodzaju tych, które podsuwają obdarzonym nim osobom grzeszne myśli o autodekapitacji przy pomocy każdego dostępnego w danej chwili, choćby i przypadkowego, narzędzia. Przyznajemy, że taka niecna myśl gości przez chwilę i w naszej zbolałej głowie. Tylko rosół nam pomoże. Rosołek albo samobójstwo, myślimy. Tertium, w mordę go mać, non datur.
* Mężnie podejmujemy rękawicę rzuconą przez Los, czyli decydujemy się uwarzyć sobie to panaceum na nasze doczesne cierpienia. W naszej skołatanej głowinie wszystko układa się w logiczny ciąg: ugotujemy rosół – zjemy go – ozdrowiejemy natychmiast. Proste.
* Słyszymy pukanie. To powracająca z wycieczki pamięć puka do drzwi świadomości ze smutną informacją, że jeżeli na czymś tak naprawdę się nie znamy, to jest to właśnie gotowanie w miarę zjadliwego rosołu. No tak. Na szczęście szybko znajdujemy wyjście z sytuacji: od czego jest rodzina? Konkretnie Ciotka Guglarka. Odpalamy laptopa.
* Szybka kwerenda w internecie uświadamia nam, że nie będzie lekko. To całe odcedzanie, pyrkanie na małym ogniu, nieomal magiczna kolejność dodawania poszczególnych składników… Być może wyzwanie nas jednak przerośnie, myślimy. A myślimy z trudem, bo kac.
* Organizm mimo to twardo domaga się rosołu. Wpadamy w lekki popłoszek.
* W końcu robimy to, co w naszej sytuacji zrobiłby każdy kulinarnie zdesperowany facet: dzwonimy do matki. Wiadomo: matka jest tylko jedna. W dodatku gotuje rewelacyjny rosół. Drżącymi palcy wybieramy numer, a drżącymi usty wyłuszczamy problem. Mamy świadomość, że zanim zacznie się część artystyczna, czyli lista kolejnych figur do wykonania w kuchni, których układ zakończy się ugotowaniem potrzebnej nam zupy, musimy najpierw odpękać program obowiązkowy, jak w łyżwiarstwie.
* Zgodnie z przewidywaniami matka raczy nas na dzień dobry nieuniknioną litanią pretensji o jakieś nasze zobowiązania i obietnice, których nie dotrzymaliśmy, czym doprowadziliśmy ją na skraj rozpaczy i do dziś serce jej krwawi z tej racji. Następne idą rodzinne rocznice, imieniny i święta, kiedy nie wpadliśmy z wizytą, choć powinniśmy przecież pamiętać o umęczonych rodzicach.
* Mamroczemy, że jesteśmy skruszeni i nie wiemy wręcz gdzie ze wstydu oczy podziać. W rzeczywistości wiemy – cały czas bowiem przeglądamy mejle, które przyszły wczoraj wieczorem gdy my bawiliśmy po drugiej stronie tęczy. Matka gada, my przeglądamy, to się fachowo nazywa: praca w tle. Czasu na to mamy aż nadto, bo lista żalów pod naszym adresem jest długa, choć matka mówi szybko.
* Matka robi dwusekundową przerwę na zaczerpnięcie tchu. My też zaczerpujemy.
* Po nabraniu powietrza matka zaczyna rozwijać opowieść o tym, kto i kiedy uczył ją gotować. Jej matka, czyli nasza babcia, naturalnie. Następuje dyżurna opowieść o różnych zabawnych zdarzeniach i uroczych acz niegroźnych wpadkach towarzyszących przez lata tej nauce. Łapiemy się na tym, że zaczynamy tego odruchowo słuchać, choć słyszeliśmy już setki razy. Tacy jesteś nieprzytomni! Na szczęście mamy zamontowane w organizmie coś w rodzaju biologicznego bezpiecznika – pęcherz, a ten z dużym wyczuciem chwili zaczyna nagle domagać się opróżnienia. Ocykamy się z letargu. Wiedza ile zwykle trwa matczyny wykład o babci daje nam pewność, że zdążymy. Ostrożnie odkładamy słuchawkę na biurko i na paluszkach dyrdamy do łazienki. Dajemy ulgę naszemu naturalnemu bezpiecznikowi i wracamy do rozmowy, zdążywszy jeszcze po drodze wypić w kuchni dwie szklanki soku pomidorowego z wczoraj, bo kac. Na szczęście nie wszystko poszło do Krwawych Mary.
* Podnosimy słuchawkę do ucha i konstatujemy z satysfakcją, że czas wyliczyliśmy perfekcyjnie – od zakończenia występu dzieli nas już tylko odpowiednik finałowego potrójnego Rittbergera: pełna afektu wzmianka o „boskim-serniku-świeć-Panie-nad-jej-duszą-babci„.
* Rittberger zostaje wykonany po mistrzowsku: brawurowo i bez podpórki, i na tym program obowiązkowy się kończy.
* Chcemy ponownie zaczerpnąć tchu, ale nie jest nam to dane, bo matka bez rozbiegu, nie czekając nawet na oceny sędziów rozpoczyna program dowolny. W którym to programie oceniane jest ogólne wrażenie artystyczne. Jak już wspomnieliśmy, układem dowolnym dzisiejszego występu ma być właśnie wyczekiwany przez nas przepis na rosół, chwytamy więc za długopis. Nareszcie!
* Program dowolny w wykonaniu matki godzien jest najwyższych not i stojącej owacji publiczności. To nie ulega kwestii. Roi się od wymyślnych piruetów, arcytrudnych skoków z trzema obrotami i skomplikowanych pasaży z drobieniem na ząbkach łyżew włącznie. Klasa olimpijska. Tyle tylko, że nic z niego, z tego przepisu znaczy, nie rozumiemy. Co więcej, narasta w nas powoli przekonanie, że nie zrozumiemy tego nigdy i już po wsze czasy pozostaniemy rosołowo upośledzeni. Smutna ta refleksja powoduje, ze tracimy na chwilę wątek. W dodatku kac, to podstępne bydlę, wykorzystując moment naszej nieuwagi zachodzi zdradziecko nas od tyłu i częstuje kolejnym potężnym uderzeniem fali nieprawdopodobnego, przyprawiającego o mdłości, bólu głowy. W oczach nam ciemnieje, długopis wypada nam z dłoni.
* W przypływie czarnej rozpaczy decydujemy się przerwać brutalnie wystąpienie matki i mówimy, że musimy już kończyć. Nieśmiało wymawiamy się pośpiechem, że niby właśnie przypomniało nam się o próbie baletu, na którą nie chcemy się spóźnić. Sami nie wiemy skąd nam się wziął ten balet. Prawdopodobnie to pierwsza myśl, jaka wpadła nam do zbolałej głowy. A może freudowskie skojarzenie z wczorajszymi baletami z Megan? Po krótkim zastanowieniu uznajemy, że cholera wie.
* Głos w słuchawce mówi jeszcze, że jeżeli zastosujemy się do matczynych wskazówek to nasz sukces jest gwarantowany. Tyle, że zanotowaliśmy tych wskazówek najwyżej trzy, a i te jakoś niewyraźnie. Ale nie przyznajemy się do tego, nie ma głupich. W myślach już wróciliśmy do opcji: przepis z internetu.
* Matka mówi też, żebyśmy koniecznie wpadli jutro, bo ona może załatwić prawdziwą wsiową kurę od Starej Kubiakowej, co to ma wszędzie znajomych i takie zakazane rzeczy jak nieekologiczna wiejska żywność bez unijnych certyfikatów czy żarówki nie oszczędzające energii załatwia w trymiga.
* Mówimy że pomyślimy.
* Decydujemy, że najpierw kupimy co trzeba a potem się zobaczy. Szybko spisujemy na kartce potrzebne składniki z pierwszego lepszego internetowego przepisu i wybiegamy z mieszkania, by wyruszyć do sklepu. Wskakujemy do samochodu.
* Wracamy do domu, kiedy przypomina nam się, że przy uruchomieniu auta przydatne będą kluczyki. Rozpoczynamy poszukiwania.
* Szukając kluczyków do samochodu zastanawiamy się czy Stara Kubiakowa ma również w ofercie marychę i po ile.
* Znajdujemy kluczyki koło łóżka, razem z jakąś podartą czarną pończochą. Druga pończocha jest przywiązana do wezgłowia łóżka. Co tu się wczoraj działo?! Nieważne, dowiemy się później, po południu, jak zadzwonimy do Farciary. Teraz bardziej od tej informacji potrzebne nam są produkty rosołodajne, bo i kac i już powoli zaczynamy być głodni. No i kończą nam się papierosy. Pewnie Megan wypaliła wczoraj.
* Ponownie dosiadamy samochodu i obieramy kurs na najbliższy hipermarket, że tam będą mieli wszystko co nam potrzebne, w kupie. Tymczasem nasze wątpliwości dotyczące ugotowania w miarę udanego rosołu systematycznie rosną, mimo wszystko. I wtedy przypominamy sobie nagle, że dokładnie w połowie drogi do hipermarketu mieszka Jagódka, a ona kiedyś chwaliła nam się, że gotować też uczyła ją jeszcze babunia. Skręcamy do Jagódki, na wszelki wypadek, gdyby znała jakieś myki na rosół inne niż nasza matka i te zamieszczone w necie.
* Wpadamy do mieszkania Jagódki i już w przedpokoju dzielimy się z nią naszymi rozterkami. Jagódka prowadzi nas do kuchni i mówi uspokajającym tonem, że wszystko będzie dobrze. Mamy co do tego poważne wątpliwości, ale ufnie wracamy do wyłuszczania problemu.
* W trakcie referowania uświadamiamy sobie, że chyba jednak nie damy rady ugotować tego rosołu. W końcu to nasz debiut w branży zupnej.
* Jagódka coś tam tłumaczy, czego w ogóle nie słuchamy, bo nerwy.
* W końcu wpadamy w nieuniknioną panikę. Zaczynają się nam trząść ręce.
* Jagódka widzi, że jesteśmy na skraju załamania nerwowego. Na szczęście okazuje się, że jest w posiadaniu odpowiedniego środka uspokajającego. Odwraca się do nas tyłem i podciąga spódniczkę. Rękami opiera się o kuchenny stół.
* Kiedy czarny, krótko ostrzyżony łepek Jagódki podskakuje rytmicznie, my zastanawiamy się, czy ten rosół w ogóle ma jakiś sens. Im łepek dłużej podskakuje tym mniej tego sensu widzimy. Może po prostu usmażymy sobie jakiś kawałek mięska na obiad i po kłopocie, myślimy.
* Po jakichś piętnastu minutach przypomina nam się – jako świeżo upieczonemu kucharzowi – program kulinarny, w którym tłumaczone było, że w smażeniu najważniejsze jest umiejętne odwracanie mięsa zanim się przypali. Zresztą wszystko zależy od temperatury smażenia. A tu aż skwierczy.
* Odwracamy Jagódkę na drugą stronę, grzbietem na blat stołu.
* Nasze napięcie nerwowe wkrótce ustępuje. Jagódka zdejmuje nogi z naszych ramion.
* Kiedy mięsko idzie do łazienki wziąć prysznic, siadamy przy stole i wypalamy zwyczajowego postkoitalnego papierosa, jak się okazuje – ostatniego z paczki. Już w ogóle nie mamy ochoty na żaden rosół.
* W czasie palenia nasz wzrok całkiem przypadkowo pada na lodówkę stojącą w rogu kuchni. Sztab Generalny dokonuje szybkich analiz, padają odpowiednie rozkazy, następuje taktyczne przegrupowanie sił i w efekcie wysyłamy się do lodówki w charakterze zwiadu. Pierwszym, co rzuca się oddziałowi rozpoznania w oczy jest wytłoczka w jakiej sprzedaje się jajka. Może dlatego, że poza nią w lodówce Jagódki niewiele jest.
* Rozwiązanie metafizycznego zagadnienia co było pierwsze: kura na rosół czy jajo, zajmuje nam sekundę. Jasne, że jajo. Domorośli filozofowie przyrody głowili się nad tym przez wieki. My jesteśmy szybsi: na początku stworzenia było jajko. Na miękko. Wytłoczka jest poszóstna. Wystarczy. Porzucamy ostatecznie plan gotowania rosołu.
* Jednostka zwiadowcza zapiernicza jajka, jednocześnie w Sztabie Głównym naszych sił zapada decyzja o szybkim odwrocie. Dajemy cichaczem dyla, zanim Jagódka wyjdzie spod prysznica i wpadnie jej do głowy zabrać się z nami na jajeczną ucztę. Co to to nie. Nie ma głupich. Nie będziemy karmić darmozjadów naszym nabiałem.
* Wychodząc z mieszkania Jagódki spostrzegamy leżący na komódce koło drzwi nierozpakowany jeszcze karton papierosów, akurat takich jakie lubimy. Zabieramy go, bo nam się właśnie fajki skończyły.
* Obok leży portfel Jagódki. Pożyczamy z niego stówę na wypadek, gdyby po drodze przydarzyły się jednak jakieś niespodziewane zakupy.
* W samochodzie sprawdzamy, czy ręce jeszcze nam się trzęsą z nerwów. Ale nie, przestały, są spokojne jak u neurochirurga. Stwierdzamy z uznaniem, że na czym jak na czym, ale na leczeniu nerwic to się jednak Jagódka zna.
* Wracamy do domu. Po drodze wpadniemy jeszcze do osiedlowego sklepiku piekarniczego, w końcu jajkom na miękko należy się godna oprawa w postaci świeżego pieczywka. Jesteśmy już porządnie głodni.
* Widzimy, że dziś obsługuje ta biuściasta ekspedientka, pani Ada. Ta przyjemnie pulchna. Wybieramy pieczywko starając się zbytnio nie marudzić. Odpędzamy też od siebie, choć niechętnie i trochę na siłę, wszelkie grzeszne myśli, wynikające ze skojarzeń kształtu otaczających nas zewsząd bułek i bochenków z krągłościami pani Ady.
* Pani Ada, osóbka nie tylko sympatycznie krągła ale i jak się okazuje niezwykle spostrzegawcza, zauważa w pewnej chwili konfidencjonalnym szeptem, że mamy rozpięty rozporek. Patrzymy w dół i stwierdzamy, że rzeczywiście. Wszystko przez głupią Jagódkę. Mocujemy się z zamkiem.
* Zamek zacina się połowie i ni cholery nie chce się dać się przesunąć ani w górę, ani w dół. Ekspedientka mówi nam, że gdyby potrzebna była specjalistyczna pomoc, to ona jest fachowcem od suwaków i ma zręczne paluszki. Kończy dziś o osiemnastej i może pomóc.
* Mówimy że pomyślimy.
* Za pieczywko płacimy bilonem, żeby nie rozmieniać świeżoprzybyłej stówki. Ładniej wygląda w jednym kawałku, a my dawno nie oglądaliśmy takiego nominału. Pani Ada z tajemniczym uśmiechem kładzie na ladzie resztę i paragon fiskalny. Widzimy, że kiedy my odliczaliśmy drobniaki, ona zdążyła na odwrocie paragonu napisać dowcipne hasełko reklamowe: „Błyskawiczny serwis zamków błyskawicznych„. I numer telefonu. Wsuwamy paragon do kieszeni i wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje.
* Jak na skrzydłach wbiegamy po schodach. W kuchni zabieramy się do ewidencjonowania zdobyczy.
* Okazuje się, że w wytłoczce są tylko cztery jajka, chociaż miejsca jest na sześć. Powoli dociera do nas, ze Jagódka nas oszukała. I weź tu zaufaj kobiecie.
* Decydujemy się na zjedzenie wszystkich czterech jajek od razu. Nie ma co dzielić na dwa podejścia.
* Pozostałe nasze nabytki, czyli karton papierosów i stówę, kładziemy na stole kuchennym, na środku – ich miły widok grzeje nasza duszę ilekroć spoglądamy w tamtym kierunku.
* Z szafki wyjmujemy porcelanowy talerzyk z motywem w aniołki, na którym Ewunia z klatki obok przyniosła nam w zeszłym roku sernik do spróbowania, a my zapomnieliśmy oddać. Wprawdzie słodkie to dziewczę (myślimy o nim „słodkie” wyłącznie ze względu na smak wypieków) było potem już u nas kilkakrotnie, żeby talerzyk odebrać, ale zawsze jakoś zajmowaliśmy się wtedy czymś innym (dziwne, że za każdym razem tym samym…), więc wychodziło od nas bez talerzyka, za to z zapewnieniem, że jeszcze po niego wpadnie. Z sernikiem, skoro go tak lubię.
* Porcelanowy talerzyk z motywem anielskim posłuży położeniu na nim bułeczki od pani Ady, pokrojonej w estetyczne kromeczki. To znaczy bułeczka będzie pokrojona, nie pani Ada. Ale co posłuży za kieliszki do jajek na miękko? Bo mieliśmy wprawdzie dwa, takie specjalne, ale już nie mamy – pani Wiola, sąsiadka spod dwunastki, zabrała nam je trzy miesiące temu, robiąc zresztą przy tym dziką awanturę. No, właściwie to nie zabrała, ale odebrała, bo nominalnie niby należały do niej, ale to nie zmienia faktu, że chamstwo i rozbój w biały dzień. I ta cała scena… O co? O jakąś głupią panią Elżbietę, co jej nigdy przedtem ani potem nie widzieliśmy? Przyjechało biedne stworzenie do wujostwa pod czwórkę, żeby przenocować, bo następnego dnia był casting w „Młodych Talentach”. Czy to nasza wina, że wujostwo Elżbiety bawiło akurat na wczasach? Zlitowaliśmy się i przenocowaliśmy sierotkę, miała na schodach spać? Fakt faktem, utalentowana była jak mało kto… Szkoda tylko, że zaspała na przesłuchanie.
* W każdym razie dzięki złej woli pani Wioli kieliszków do jajek już nie mamy. Szukając w myślach rozwiązania tego problemu kroimy bułkę w estetyczne kromeczki.
* Terapia zajęciowa w postaci krojenia daje efekty, wymyśliliśmy! Za kieliszki do jajek posłużą nam kolorowe kieliszki do tequili, dziwnym zrządzeniem losu mamy akurat cztery (było osiem, ale połowa się stłukła). To te, które zachwyciły nas kiedyś w meksykańskiej knajpie. Myśmy też musieli się im wtedy spodobać, bo wyszły z knajpy z nami. W naszym plecaku. Teraz będą w sam raz. Każde jajko będzie miało własny dla siebie.
* Wydobywamy z szafki rondelek, w którym w 2014-tym przyjechał do nas od matki sos do spaghetti, i napełniamy go wodą. Solennie obiecujemy sobie w myślach, że już tym razem to na pewno odwieziemy matce rondelek. W końcu matka.
* Po postawieniu rondelka na gazie i ostrożnym umieszczeniu wewnątrz całej czwórki jajek uświadamiamy sobie, że w całym domu nie mamy ani szczypty pieprzu – resztkę tego pożyczonego przed świętami od sąsiadki Beatki z czwartego piętra zużyliśmy wczoraj z Megan-Farciarą do Krwawej Mary. Właściwie to Megan zużyła, to ona zażyczyła sobie drinków, nam całkiem odpowiadała czysta. Wszystko co złe – przez Megan. W tym te wymyślate mieszanki, od których tylko głowa nam dzisiaj pęka. A jajka na miękko bez pieprzu nie wchodzą w rachubę.
* Mężnie nie dajemy się opanować panice, pomimo wczorajszego zatrucia stężonym etanolem nasz mózg odzyskał już jakąś tam sprawność i teraz podpowiada nam błyskawicznie, że najbliżej będzie do sympatycznej pani Moniki, tej której mąż kładzie płytki bogatym Londyńczykom. To tylko jedno piętro. Zbiegamy.
* Waląc w drzwi uświadamiamy sobie (całkiem bez związku z naszą dzisiejszą działalnością kulinarną), że wszystkie dotychczasowe rozmowy z tą sąsiadką wypadały idiotycznie, nie wiedzieć czemu. Jakoś zawsze się tak składało, samo z siebie. Jesteśmy ciekawi czy i tym razem będzie podobnie. Rychło okazuje się, że tak, ten dialog też nie odbiega od zwykłego poziomu kretyństwa.
– Monika, ratuj – bełkoczemy pospiesznie, gdy tylko otwierają się drzwi. – Szybciutko… poratuj… jajka już gorące… a ja koniecznie muszę popieprzyć…
– Teraz nie mogę – zimno przerywa sympatyczna pani Monika, wykrzywiając się całkiem niesympatycznie. – Za chwilę mam męża na skajpie, z Englandu będzie dzwonił. Wpadnij za godzinę.
– Nienienie – gwałtownie machamy dłońmi przed jej twarzą – Nie o to chodzi… pieprzu chcę pożyczyć… do jajek na miękko…
Odpowiada nam wrogie milczenie.
– Ale wpadnę potem – zapewniamy, żeby jakoś ratować sytuację.
* Sąsiadka robi dziwną minę, ale znika i po chwili pojawia się z pieprzniczką w ręce. Wręcza nam ją z ostrzeżeniem, że jest od kompletu (pieprzniczka, nie sąsiadka!), a komplet był prezentem rocznicowym od męża więc mamy uważać. Pieprzniczka jest podłużna i ma nieprzyzwoity, fikuśny, anatomiczny kształt. Niektórzy to jednak mają zadziwiające poczucie humoru. Domyślamy się, że skoro komplet, to zapewne solniczka jest taka sama tylko ma więcej dziurek w żołędzi. Boimy się nawet pomyśleć w jakim kształcie jest sosjerka. I czy twórca umieścił na niej odpowiednik łechtaczki.
* A propos sosjerki, to pani Monika jest najwyraźniej nie w sosie: z naburmuszoną miną zastrzega na koniec, że mogę wpaść, ale ona nie chce tym razem by było tak jak ostatnio, do buzi. Odpowiadamy zgodnie z konwencją że ojtamojtam.
* Wbiegamy po schodach, czujnie chowając rękę z pieprzniczką pod połą marynarki, na wypadek gdyby jakiś przypadkowy sąsiad miał nas zobaczyć z tym w garści. Wpadamy do kuchni i czym prędzej odstawiamy obsceniczną przyprawę na stół. Zerkamy do bulgocącego rondelka a potem na zegarek. Wszystko jest pod kontrolą, stwierdzamy z ulgą, zdążyliśmy.
* Mamy już w zasadzie wszystko co potrzebne. Do kompletu doszlusowuje ulubiony kubeczek z kotkiem, ten który dostaliśmy kiedyś na Dzień Kobiet od jakiejś kobiety, w tej chwili nie pamiętamy od której konkretnie.
* Czekając na szczęsną chwilę wyjęcia jajek z wrzątku smarujemy masełkiem estetyczne kromeczki, w które uprzednio pokroiliśmy bułkę, i układamy je na talerzyku, też estetycznie. Parzymy sobie również kawusię w tym ulubionym kubku z kotkiem. Słodzimy ją łyżeczką miodku i wciskamy parę kropli cytryny. Gdzieś słyszeliśmy, że taka kawa jest zbawienna gdy rypie kac. Ten nasz rypie nas już mniej, ale lubimy kawę.
* Już czas. Delikatnie wydobywamy jajka z garnuszka. Przy pomocy łyżki do zupy, to taki stary sprytny sposób, kiedyś przekazany nam w tajemnicy przez matkę. Inny dureń próbowałby wyciągnąć je z wrzątku palcami (właściwie to kiedyś sami tak robiliśmy) i skończyłoby się boleśnie, ale my jesteśmy już doświadczonym kucharzem i umiemy wykonać tę trudną operację bez strat w ludziach.
* Jajka lądują w kieliszkach od tequili a my – za stołem. Z lubością omiatamy wzrokiem rozstawione na blacie dobra, wyglądają bosko. Umieszczamy pod szyją serwetkę, w dłoń ujmujemy łyżeczkę i…
* Okazuje się, że wbiegając do mieszkania w pośpiechu zapomnieliśmy zamknąć wejściowe drzwi na zamek. Teraz z przerażeniem widzimy, jak wpada przez nie Jagódka. Jej mina świadczy niezbicie, że nie przybiegła tu w celu udzielania kulinarnych rad czy wyleczenia nas jeszcze z jakiejś nerwicy. Jagódka staje nad zastawionym stołem i zaczyna wrzeszczeć.
* Pod naszym adresem padają rozmaite wyrazy, głównie obelżywe, oraz życzenia nagłej śmierci lub tylko odpadnięcia od ciała pewnej ważnej życiowo jego części, tej w kształcie pieprzniczki sympatycznej pani Moniki. Całkiem nielogicznie sami jesteśmy również nazywani różnymi określeniami tego właśnie istotnego organu. Znosimy to wszystko z godnością, w milczeniu. Zastanawiamy się, kiedy Jagódka wreszcie sobie pójdzie, bo jajka stygną.
* Jagódka tymczasem wrzeszczy coraz głośniej. Jakby nie wiedziała, że nie wolno nam się denerwować. Przecież dopiero co przestały się nam trząść ręce.
* Czekamy cierpliwie. Dziewczynie w końcu kończy się oddech. I zasób nieprzystojnych epitetów. Jeszcze tylko porywa ze stołu zdobyczny karton z fajkami i pożyczoną nam świeżo stówę, po czym kierując się do wyjścia radzi nam, żebyśmy się „puknęli w ten durny łeb„.
* Mówimy, że pomyślimy.
* Słysząc to Jagódka zawraca i jednym zamaszystym ruchem zrzuca ze stołu kieliszki z jajkami na miękko, nasz ulubiony kubek z kotkiem zawierający słodzoną miodkiem kawusię z kilkoma kroplami soku z cytryny, pieprzniczkę od kompletu sympatycznej pani Moniki i talerzyk z bułką pokrojoną w estetyczne kromeczki. Co jest z porcelany rozbija się, co nie – miesza i rozmazuje. Posmarowane masełkiem kromeczki upadają oczywiście tyleż nieestetycznie co nieszczęśliwie, masłem na dół. Jak pech to pech.
* Jagódka wreszcie wychodzi, nie zapomniawszy jednak trzasnąć z całej siły drzwiami. Mamy do niej żal, nie dość, że nas rąbnęła na ilości jaj w wytłoczce, których miało być sześć, to jeszcze wytłukła te cztery ocalałe. Czujemy nie tylko żal i rozgoryczenie z powodu jej nieuczciwości, nasze zażenowanie budzą również jej karczemne maniery. Obiecujemy sobie poważnie przemyśleć kontynuowanie znajomości z Jagódką.
* Wstajemy od stołu i rozglądamy się za jakąś ścierką. Zbierając z podłogi skorupy dochodzimy do wniosku, że lepszym pomysłem na dzisiejszego kaca byłby jednak rosół…
[grafika: domena publiczna]