Usiedliśmy, Alicja i ja, na ławeczce naprzeciwko klatki z sowami. Sowy nie zgłosiły sprzeciwu. Były zniechęcone i ospałe. Napisałbym: osowiałe, ale w końcu kto ma być osowiały jak nie sowy? Patrzyły sobie na nas, a my z Alą patrzyliśmy na sowy. Ciężko orzec kto był tym patrzeniem bardziej znudzony. Ławeczka była twarda, jak zawsze.
Jedna z sów zwróciła moją uwagę, bo miała spojrzenie inne od pozostałych ptaków w klatce – czujne i uważne. Odniosłem wrażenie, że mnie obserwuje z tego swojego stanowiska na drążku. Wpatrywała się we mnie z czymś w rodzaju troski, a oczy miała inteligentne, choć smutne. I jakby znajome. No jasne.
Reszta ptaszysk wyglądała jakby miały wszystko głęboko gdzieś. One zawsze tak wyglądają, wiem to, bo bywam tutaj dość często. W naszym ogrodzie zoologicznym znaczy. Lubię.
Dzisiaj jednak byliśmy tu za przyczyną tych nieszczęsnych amerykańskich naukowców. Kolejny raz postanowili wpieprzyć się w moje prywatne życie. Na jednym z ładnych, kolorowych portali internetowych znalazłem rano informację, że amerykańskim naukowcom znowu zachciało się podłubać ludności w mózgach. I wyszło im z tego dłubania, zwanego dla niepoznaki badaniami naukowymi, że nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne zwiedzanie muzeów, wystaw, zabytków i innych takich pierdoletów. A po Alicji już od jakiegoś czasu było widać, że ma wielką ochotę do kogoś się zbliżyć, może nawet nie raz. I to szybko.
Po zapoznaniu się z rewelacjami zamorskich uczonych przystąpiłem więc do procesu typowania miejsca, które ostatecznie popchnie dziewczynę do wzmiankowanego zbliżenia, co czyniłem metodą eliminacji. Nie zajęło mi to dużo czasu.
Muzea odrzuciłem z punktu, to nie dla mnie. Ja, proszę wycieczki, od razu zasypiam wchodząc do dowolnego muzeum, zwykle już na schodach. Nic nie poradzę, organizm mam taki.
Z kolei obłąkane mazaje, które każą podziwiać ogłupiałym tłumom organizatorzy wystaw artystycznych, przyprawiłyby o migrenę nawet posąg z kararyjskiego marmuru – nie chciałem narażać Ali na atak torsji, w sumie dosyć ją lubię.
Zabytki też nie wchodziły w rachubę. Lokalnym zabytkom śmierdzi moczem z bram i źle patrzy z okien.
Pozostawało więc ZOO. Czyli – w moim przypadku – standard, z co drugą nowopoznaną dziewczyną chodzę do zoologu, zwłaszcza kiedy pogoda sprzyja, a dzisiaj od samego rana była piękna. Lubię ZOO, a zauważyłem, że i niewiasty miękną jakoś w okolicach kolan jak już się napatrzą na puchate misie, żałośnie spoglądające sarenki i drapieżne wielkie koty, wylegujące się w słońcu i emanujące potęgą i obojętnością.
Przyjemnie jest też wracać do ogrodu zoologicznego ze świadomością, że to wciąż stary dobry Ogród Zoologiczny właśnie, że jeszcze nie zdążyli go przemianować na jakiś biopark czy skrzywdzić inną, równie postępacką nazwą.
Podsumowawszy powyższe doszedłem do wniosku, że w moim konkretnym przypadku te amerykańskie badania nadają się do otłuczenia o przysłowiowy kant dupy. Nic nie wniosły. Nawet gdybym ich nie przeczytał, to i tak bym zaciągnął Alę do ZOO, jak resztę. Żadna rewelacja, zero wyzwań, poprzeczka nie podniosła się nawet o centymetr. Nuda. Nihil novi sub zoole, jak mawiali starożytni copywriterzy, czyli twórcy łacińskich przysłów.
I żadnego przy tym wysiłku. A zresztą może i lepiej? Ja tam się nie lubię wysilać. W gruncie rzeczy guzik mnie obchodziło czy zrobię swoje w zgodzie z opracowaniami mądralińskich zza oceanu czy po swojemu, liczył się efekt. A efekt był zawsze taki sam.
Wylądowaliśmy więc na twardej ławeczce przed klatką z sowami. Sowy milczały, ja też trzymałem dziób na kłódkę. Nawet nie chciało mi się zagajać rozmowy. I tak wiedziałem jak się to skończy.
Obowiązek przerwania kłopotliwego milczenia spadł zatem na Alicję. Dziewczyna powierciła pupą na ławeczce, zmierzyła mnie dyskretnie wzrokiem od stóp do głów (udałem że nie widzę) i zagaiła:
– Ćwiczysz? Trenujesz coś?
– W życiu – roześmiałem się mimowolnie, bo mnie zaskoczyła tym durnym pytaniem. – Mam wstręt do aktywności fizycznej, chyba wrodzony.
Znowu się powierciła nerwowo.
– Sport to zdrowie – pojechała wyświechtanym banałem.
Patrzyłem na chmury.
– Być może – zgodziłem się, bo taką już mam zgodną naturę.
– Każdy powinien coś uprawiać – ciągnęła Alicja z przekonaniem. – Ty też.
– Może spróbuję z marchewką, na emeryturze – z trudem stłumiłem ziewnięcie. – Dla mnie wejście na drugie piętro to już sport ekstremalny.
Dziewczyna ponownie obcięła mnie z góry na dół, jak komornik szafę.
– Nie wierzę – starała się dalej. – Brzuch masz płaski jak deska…
Uśmiechnąłem się tylko. Nawet nie chciało mi się otwierać paszczy. Wszystkie obowiązkowe w takich sytuacjach figury gry wstępnej już dawno zaczęły mnie nudzić.
– Powiedz że ćwiczysz – usłyszałem znienacka drżący męski głos. – Powiedz jej, że to siłownia. Proszę. Powiedz, że medytacja, a nawet ta cała, tfu… joga, diabelstwo jedne.
Odwróciłem głowę w stronę źródła dźwięku. No tak, Angus, mój anioł-stróż w wiecznej depresji sytuacyjnej. Siedział po turecku na elegancko przystrzyżonym trawniku i załamywał ręce niczym aktorka z tandetnych czarno-białych romansideł z międzywojnia. Z wymiętych rękawów kraciastej, źle zapiętej koszuli sterczały mu jeszcze pojedyncze sowie pióra. Strzepnął je niecierpliwym gestem. Sądząc z nieomal błagalnego tonu głosu, był nieźle spanikowany.
– Sranie po ścianie – z kierunku północnego dobiegł mnie pełen lekceważenia głos Larsa. Spojrzałem w lewo. Mój osobisty demon, wodzący mnie na pokuszenie, rozsiadł na drugim końcu naszej ławeczki. Nosił białe lniane spodnie i jasnozieloną koszulę z krótkimi rękawami, a na twarzy miał modne okulary przeciwsłoneczne. Najspokojniej w świecie lizał lody w wafelku, na oko truskawkowe. Ten to zawsze ma luzik, w mordę.
– Joga, też coś – prychnął lekceważąco. – Angus, jak słowo daję, ty jak coś wymyślisz…
– No co? – obruszył się tamten.
Lars uśmiechnął się szeroko.
– Ogarnij się trochę, aniołeczku. Czy on – wskazał kciukiem na mnie – czy on ma wygląd kogoś, kto uprawia jogę? Wygląda wprawdzie na durnia, sam pierwszy to przyznam, ale nie aż na takiego.
I zwrócił się do mnie:
– Powiedz jej po prostu prawdę. Ona i tak się dowie, prędzej czy później – przyjrzał się uważniej Ali, zajętej tymczasem takim poprawianiem bluzeczki, żeby jej biust był wyeksponowany jak najkorzystniej. Diabeł uśmiechnął się z politowaniem.
– Raczej prędzej – dorzucił z przekąsem. – Powiedz prawdę. Prawda cię wyzwoli.
– No wiecie państwo… – westchnął oburzony Angus. – Taki tekst w ustach diabła to już…
– Prawdę? – przerwałem mu. – To znaczy?
Starałem się mówić cichutko, żeby Ala nie słyszała.
– Że to to przez ten twój tryb życia – demon uśmiechnął się słodko. – Króliczy.
– Jaki?! – dopytałem zaskoczony.
– Króliczy – Larsowi znudziło się jedzenie lodów, upuścił więc smakołyk na ziemię, tak po prostu. Bydlę.
– Przecież ty żyjesz, chłopie, jak królik – dowyjaśnił łaskawie. – Żresz wyłącznie sałatę i pieprzysz się jak tchórzofretka. Powiedz jej.
Zatkało mnie.
– Łomatko… – Angus wzniósł oczy do nieba. Bo niby gdzie miał wznieść.
Lars oblizał wargi z truskawkowej słodkości i uśmiechnął się z zadowoleniem, rad z wrażenia, jakie wywarł na publiczności. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
– Nie musiałeś tego mówić… – westchnął anioł z wyrzutem. – Trochę to brutalne.
Jego kolega wydął wargi.
– W dupie to mam, brutalne czy delikatne – wzruszył ramionami. – Dla mnie ważne jest tylko czy facet dzisiaj zaliczy. Jak myślisz, zaliczy?
– Obawiam się, że tak – w głosie Angusa brzmiała rezygnacja. Wyciągnął zapomniane piórko sowy ze zmierzwionych włosów. – Wystarczy spojrzeć, jak ona na niego patrzy.
– No i dobrze – demon z błogą miną zaciągnął się dymem. – Niech sobie chłopak poużywa. Im bardziej użyje, tym bliżej mu do nas.
Zapadła cisza. Mój duchowy opiekun, ten dobry, posmutniał jeszcze bardziej, pochylił głowę. Lars przeciwnie, siedział w swobodnej pozie, z nogą na nodze i roztaczał wokół atmosferę niezmąconej pewności siebie. Z łagodnym uśmiechem palił papierosa i zdawał się być całkowicie pochłonięty podziwianiem egzotycznej fauny estetycznie porozstawianej w stalowych klatkach na tle rodzimej flory. Słońce przygrzewało. Alicja posłała mi kolejne wymowne spojrzenie. Zrobiło się romantycznie że proszę siadać. W nieodległych zaroślach jakieś ptaszę zaniosło się radosnym trelem, ale nagle zachrypło i przestało.
– I tak w kółko, bez przerwy – Angus przerwał milczenie. – Jak nie ta, to tamta. Czy on się nigdy nie zmieni?
– Mam nadzieję, że nie – wyszczerzył zęby diabeł. – Liczę na to, że z czasem będzie tak samo tylko gorz… yyy… to znaczy bardziej.
– Przecież mu tłumaczę… – mój anioł-stróż brzmiał już całkiem żałośnie. – Klaruję, proszę, przestrzegam. On przecież wie jak to się wszystko skończy. I nic, dalej swoje. Jak grochem o ścianę. Ja już nic nie rozumiem.
Szkoda mi się go zrobiło. Siedział na tym trawniku jak dziad proszalny, cały wymiętolony, w przybrudzonych dżinsach i krzywo zapiętej koszuli.
– Biedny ty… – współczującym tonem skomentował Lars, stary obłudnik.
– Nie zniosę tego – głos anioła drżał. – Załamię się. To za dużo jak na nerwy szeregowego anioła. Sam już nie wiem co robić…
Lars zrobił minę jakby go przejął stres nadprzyrodzonego kolegi. I jakby naprawdę się zastanawiał, jak mu pomóc.
– Upij się – poradził znienacka całkiem poważnie. – Nawal się. Jak drezyna. Wyresetuj system. To zawsze pomaga.
– Taaa, jasne. Musiałbym chodzić naprany cały boży dzień… – przez rozpacz w głosie Angusa przebił się sarkazm. – Też mi rada. A ty sam? Kiedy ostatni raz się uwaliłeś?
– Hmmm… poczekaj… – Lars udał zastanowienie, zaciągając się papierosem. – Przedwczoraj.
– Przedwczoraj?! – zdziwił się anioł.
– No – potwierdził demon, po czym uśmiechnął się lubieżnie i wskazał mnie rozżarzoną końcówką papierosa. – Jak on stuknął tę całą… tę…
– Kasię? – wtrąciłem się do rozmowy, choć wciąż cichutko, bo Ala.
– O właśnie! – wykrzyknął radośnie Lars. – Kasię. Zapomniałem jak suczce na chrzcie świętym dali.
– Nie bluźnij – upomniał go Angus, ale tak raczej mechanicznie.
– Tyle, że ja nie uwaliłem się z rozpaczy, jak ty teraz powinieneś – ciągnął niezrażony tamten. – Wręcz przeciwnie. Narąbałem się z radości. Można powiedzieć, że wręcz z euforii. Dziewczę zdawało się być nie do wyjęcia, już zaczynałem myśleć, że jest odwrotnej orientacji. Aż tu nagle pyk! ta-daaaa! sama mu do łóżka wlazła.
Słuchając przekomarzania moich opiekunów rozglądałem się wokół bez specjalnego zainteresowania. Zwiedzających było niewielu, spacerowali po alejkach powoli, niemal sennie. Dzieci, prowadzone za rękę przez któregoś z rodziców, zaglądały ciekawie do klatek, wgapiały w wybiegi. Jakaś mamusia próbowała ogarnąć czteroosobowe stadko rozbieganych maluchów, samych chłopców. Wśród dorosłych dominowały pary mieszane, najczęściej idące grzecznie pod rękę. Choć nie tylko. Wokół miejsca gdzie siedziałem z Alą po przypadkowych trajektoriach krążyła niespiesznie para, która wzbudziła moją ciekawość. Nie tylko dlatego, że była jednopłciowa, niewątpliwie męska. Zwracała uwagę głównie ze względu na jaskrawy wzajemny kontrast wizerunkowy. Pierwszy z mężczyzn, niewysoki i szczupły, ubrany był od stóp do głów w jednolitą czerń. Sam też był śniady i kruczowłosy, co ładnie się komponowało z kolorystyką stroju. I uwydatniało jego niepospolitą urodę, przystojny był bowiem niczym pirat rodem z wilgotnych snów niedopieszczonych czterdziestolatek. Kędzierzawe włosy nosił długie do ramion. Szedł w milczeniu, a piękną twarz miał poważną i skupioną. Jego towarzysz, potężne, chyba dwumetrowe chłopisko, był pucołowaty i rumiany, miał wesoło zadarty kartoflowaty nos, a na głowie krótko przyciętą jasnorudą szczecinę. Kojarzył mi się nieco z porządnie wyszorowaną mieszkanką chlewika. Odziany był w beżowe spodnie i obłąkany cardiganik w kolorze pudrowego różu, co zwiększało tylko ogólne wrażenie prosiaczkowatości. Jemu z kolei nie zamykały się usta, perorował bez przerwy, żywo przy tym gestykulując. Nie słyszałem o czym tak rozprawiał, byli za daleko.
Ot, pewnie para gejów, co na zwierzątka sobie przyszła popatrzeć, pomyślałem. Może chcieli jakieś adoptować? Na przykład wietnamską świnkę, do tego w jasnych spodniach nawet by pasowała.
Rozmowa obok mnie trwała tymczasem w najlepsze.
– On coraz bardziej się od nas oddala – zrozpaczony anioł z trzaskiem wyłamał palce.
– Od was – tak – uśmiechnął się z wyższością Lars. – Do nas się zbliża.
Popatrzył na mnie jak na ulubione zwierzątko domowe.
– Coraz bardziej go lubię, wiesz? – stwierdził wesoło. – Przyjemnie patrzeć jak się stacza.
– Coraz mniej pisze – mruknął Angus.
Uśmiech Larsa znowu zmienił się w obleśny grymas.
– Noooo… Ale coraz więcej… no wiesz… – powiedział diabeł, po czym wydmuchnął kształtne kółeczko z papierosowego dymu. Z szybkością błyskawicy wyciągnął rękę w stronę wiszącego w nieruchomym powietrzu kółka. Zanim dym zdążył się rozwiać wsunął palec do środka i z obrzydliwym uśmiechem przesunął nim kilka razy w tył i w przód. – Coś za coś.
Angus skrzywił się z niesmakiem. Pomilczał chwilę.
– Nie chciałbyś mu pomóc, Lars? – spytał nagle towarzysza. – Przecież mówiłeś, że go lubisz.
Demon tylko wydął policzki.
– A po co? Żeby zmądrzał? Nie kalkuluje mi się – stwierdził zimno. – Wtedy pójdzie do was. Dobrze jest jak jest.
– Może uda mi się jeszcze przemówić mu do rozsądku…
– Sweet dreams, aniołeczku – Lars pstryknął peta w trawę. – Według mnie szanse masz marne.
– No to ja już nie wiem… – głos anioła drżał wyraźnie. – Lars, pomóż mi jakoś. Proszę cię.
Demon wyprostował się, odkaszlnął w pięść. Przybrał poważną minę.
– Zaprawdę, powiadam ci – rzekł przesadnie mentorskim tonem, przeciągając słowa i intonując niczym ksiądz podczas czytania na mszy. – Flaszę z płynem mocnem weźmij solidną. Wlej płynu ilość zacną z flaszy onej do pucharu. Chwyć ów puchar dłonią mocarną i przechyl, iżby ciecz paląca bez przeszkód spłynąć mogła do gardzieli wyschłej. Przełknij, zabieg powtórz razy kilka, a klnę się na dziatek mych jasne główki, że natchnienie samo przyjdzie.
Roześmiałem się bezwiednie. Lars dawno nie mówił w ten sposób, zapomniałem już jaki jest w tym dobry. Dodatkowo „Ł” wymawiał jak przedwojenny aktor.
– Z czego się śmiejesz?- zaniepokoiła się Ala. W sumie nie dziwię się jej, siedzenie sam na sam z facetem, który ni z tego ni z owego nagle wybucha niekontrolowanym śmiechem może budzić podejrzenia.
– Nicnicnic – zapewniłem. – Coś mi się przypomniało.
– Opowiedz – poprosiła zachęcającym tonem.
– Może później – wstałem i otrzepałem spodnie. – Chodźmy zobaczyć małpy.
W pawilonie małp śmierdziało jak jasna cholera. Romantyzm od razu poszedł się czochrać.
– Zaraz zwymiotuję – Alicja była blada jak śmierć. – Chodźmy stąd.
No to poszliśmy. Małpy się nie obraziły. Śmierdziały sobie dalej.
Szliśmy powoli wyżwirowaną alejką. Obserwowałem dziewczynę kątem oka. Po jej minie widać było, że zastanawia się czy, tak niby przypadkiem, wziąć mnie za rękę czy czekać aż ja to zrobię. Albo ją obejmę. Albo cokolwiek.
Wracaliśmy obok naszej sowiej ławeczki. Moi nadprzyrodzeni opiekunowie czekali tam, tak jak ich zostawiłem. Anioł przysiadł na ławce, przygarbiony tępo wpatrywał się w czubki swoich butów. Lars stał obok z rękami w kieszeniach białych spodni, pogwizdywał skoczną melodyjkę i z miną właściciela gapił się na tyłki przechodzących obok dziewcząt. Kiedy zbliżaliśmy się do nich z Alą, mrugnął do mnie z uśmiechem. Anioł podniósł głowę, popatrzył mi żałośnie w oczy. Wzrok miał jak kopnięty szczeniak.
Nagle jakby się ocknął. Potrząsnął głową.
– Wiesz co, Lars? – wypalił, gdy ich mijaliśmy. – Miałeś rację z tym alkoholem. Idziemy na wódkę?
– Wiesz co, Alu? – z uśmiechem odwróciłem się do dziewczyny. – Chodźmy gdzieś na wódkę.
Ala odetchnęła.
– Ja na wódkę to nie… – powiedziała ostrożnie. – Może raczej jakieś piwo.
Popatrzyłem na nią jeszcze raz, uważniej. No tak. Lakierowane szpilki z ostrymi noskami, obcisła spódniczka do kolan, trzy górne guziczki bluzki rozpięte, paznokcie kwristoczerwone, włosy ufarbowane na lśniącą czerń. Wszystko jasne.
– Z sokiem, prawda? – spytałem dla formalności, choć już wiedziałem że tak.
– Taaak… – uśmiechnęła się z ulgą.
Za plecami dał się słyszeć rechot Larsa.
– Widziałeś cwaniaczka? – demon krztusił się od śmiechu. – Stary wyjadacz. Już jest mój.
Angus nie odpowiedział.
Skręciliśmy w alejkę wiodącą do wyjścia z ogrodu. Korony drzew poruszały się łagodnie, poruszane delikatnym, letnim wiatrem. Anioł i diabeł wlekli się kilkanaście metrów za nami. Sowy nie zaszczyciły nas nawet spojrzeniem.
Knajpka z ogródkiem była tam gdzie zawsze, dwie uliczki od bramy zoologu. Niewielka restauracyjka w wolnostojącym klockokształtnym budynku, który był tu chyba od zawsze, dawniej zapyziałym i niechlujnym, teraz schludnym i zadbanym. Niedawno musieli zrobić sobie remont, elewacja pyszniła się świeżą farbą, zniknęły obrzydliwe okołoanatomiczne graffiti, którymi upstrzone były ściany jeszcze podczas mojej ostatniej wizyty, nie pamiętam już z którą kobietą. Stoliki i krzesła w ogródku też były nowe, z ciemnobrązowego drewna, wciąż błyszczącego lakierem. Właściciele dosadzili kilka drzewek i ozdobnych krzewów na perymetrze ogródka, ładnie wypełniały przestrzeń między starymi drzewami, które otaczały przestrzeń dla gości.
Jak zauważyłem, miasto też zdecydowało się wreszcie zagospodarować sąsiednią, przylegającą do terenu kawiarni parcelę, kawałek zaniedbanego starego skweru z wyschłym, wyłysiałym trawnikiem, zadeptanym na śmierć klombem i smętnymi resztkami niewielkiej fontanny, która już dekady temu umarła z pragnienia. Wszystko to zniknęło, a zaciszna restauracyjka zyskała wesołego sąsiada w postaci nowiutkiego placu zabaw dla dzieciaków. Pośród jaskrawo kolorowych huśtawek, drabinek i piaskownic w skomplikowanym kontredansie przesuwało się tam kilkanaście małych postaci, pilnie zajętych tym, czym jedynie dzieci potrafią się zajmować, i co tak naprawdę tylko one rozumieją. Mamusie obsiadły otaczające skwerek ławki, czytały teraz rozłożone na kolanach książki, rozmawiały przez telefony komórkowe lub tylko czujnie obserwowały zabawę swych pociech, gotowe do natychmiastowej metamorfozy z ospałej kwoki w dziką tygrysicę, gdyby tylko ich potomstwu zagroziło jakieś niebezpieczeństwo. Na przykład w postaci potomstwa sąsiadki z ławki obok.
Nie mieliśmy problemu ze znalezieniem miejsca, tylko jeden stolik był zajęty – jakiś dostatnio odziany tłuścioch siedział nad wysoką szklanką piwa w najbardziej wysuniętym ku placowi zabaw kącie, przy stoliku ustawionym pod jarzębiną o pięknej, rozłożystej koronie. Był żywym przykładem na to, że wprawdzie czasy i trendy zmieniają się nieustannie, ale fryzura robiona metoda pożyczki nigdy nie przestanie być hitem mody męskiej – cztery cienkie pasemka włosów przecinały czaszkę jegomościa od lewego ucha do prawego, ułożone w równych odstępach. Wyglądały jakby je sobie namalował na głowie pędzelkiem. Mimo chłodnego cienia rzucanego przez drzewo człowieczek z idiotycznym zaczesem był mocno spocony, co chwilę ocierał twarz papierową serwetką. Gdy weszliśmy odwrócił głowę, zmierzył nas spojrzeniem wypranym z jakiegokolwiek zainteresowania i wrócił do obojętnego wpatrywania się w przestrzeń gdzieś ponad głowami biegających za ogrodzeniem dzieciaków.
Usiedliśmy po przeciwnej stronie ogródka, tuż przy wejściu. Podążająca za nami parka nie z tej ziemi zajęła sąsiedni stolik.
– Dzisiaj ja stawiam – obwieścił Lars.
Z punktu zrobiło mi się żal kelnerki, młodej, sympatycznej pyzatej blondyneczki, zapewne studentki, która właśnie podchodziła do ich stolika z zachęcającym uśmiechem. Dziewczyna położyła na stoliku dwa egzemplarze menu ani podejrzewając, co ją czeka. Nie dość, że nie zarobi na napiwku, to zapewne będzie fundatorem popijawy obu tych dostatnio wyglądających klientów. No, chyba że ma chody u szefa i nie będzie musiała zwracać do kasy całej sumy za ich rachunek.
– Dla mnie i mojego znerwicowanego przyjaciela cztery razy po pięćdziesiąt gram – Lars wyszczerzył się do dziewczyny. – Żeby dwa razy nie chodzić.
Kiedy opłacenie rachunku brał na siebie mój diabelski opiekun, zwykle sprawa kończyła się bez afery, bo on zawsze uiszczał solidnie wykonaną iluzją. Pieniądze ulatniały się zatem już po opuszczeniu przez nich lokalu, bez konsekwencji dla obu imprezowiczów. Gorzej było gdy za te sprawy brał się Angus, tknięty czymś w rodzaju poczucia sprawiedliwości wobec towarzysza. Że to niby wypada płacić na zmianę. Podejrzewam, że mój anioł nie do końca pojął ideę transakcji pieniężnych, próbował bowiem płacić kelnerkom wyłącznie dobrym słowem. Jak to anioł. Nietrudno się domyśleć, że nie znajdował zrozumienia w oczach knajpianego personelu i jego łagodne przemowy o Królestwie Niebieskim, dobroci ludzkiej czy zamianie wody w wino podczas pewnego hucznego weseliska kończyły się nieodmiennie dziką awanturą, a od czasu do czasu – mordobiciem. Angus jednak nie zniechęcał się i próbował dalej nawracać restauratorów na charytatywność. Jak to anioł.
– I czipsy jakieś – powiedział teraz ponuro. – I sok z pomarańczy.
Blondyneczka poskrobała coś w bloczku, obdarzyła moich nieziemskich cerberów kolejnym firmowym uśmiechem, zgarnęła z blatu oba jadłospisy i podreptała w stronę naszego stolika.
– Dla pani piwo z sokiem – zaordynowałem. Spojrzałem Alicji w oczy. Uśmiechnęła się niepewnie.
– I słomkę – dorzuciłem. Wzrok Alicji rozmaślił się z wdzięczności.
– Z jakim sokiem? – spytała kelnerka.
– Wszystko jedno – odparłem. – Może być malinowy.
Alicja odetchnęła z ulgą.
– A dla mnie wódka – ciągnąłem. – Ale bez soku.
– Bez jakiego znowu soku?! – głośno zdziwiła się blondyneczka.
– Wszystko jedno – westchnąłem. – Może być bez malinowego.
Dziewczyna łypnęła wściekle, obróciła się na pięcie i pomaszerowała do kawiarni. Uśmiechnąłem się do Alicji, na próbę. Odpowiedziała uśmiechem. Od razu.
Przy stoliku obok moi duchowi przewodnicy dalej obrabiali mi dupę.
– Dostanę przez niego wrzodów – skarżył się Angus. – W sprawach damsko-męskich już nie ma dla niego nic świętego. Zachowuje się jak czterolatek przypadkowo zatrzaśnięty w hurtowni słodyczy. Żre garściami. A większość tych kobiet naprawdę mu wierzy. Ufa mu. I on to wszystko depcze, drań.
– A cóż ja biedny poradzę, że on każde sacrum potrafi zbrukać w swoje prywatne profanum? – Lars rozłożył ręce i uśmiechnął się niewinnie. – Facet ma talent i tyle.
– Fakt, wszystko umie zohydzić – westchnął ciężko anioł.
– Pogódź się z tym, przyjacielu.
– Jak go dostałem pod opiekę to nie podejrzewałem, że będzie tak ciężko – Angus biadał dalej. – Takie obiecujące to było, takie niewinne. A teraz?
– Nie narzekaj – Lars zdjął swoje modne, hipsterskie okulary przeciwsłoneczne i lekceważącym ruchem rzucił je na stolik. – Mogło być gorzej, mógł…
Zauważyłem, że Alicja porusza ustami. Chyba coś mówiła. Skupiłem się.
– … ci jestem wdzięczna, ze mnie zabrałeś do ZOO – dobiegł mnie jej głos. – Nie uwierzysz, mieszkam tu tyle lat, a nigdy nie byłam. Moja koleżanka, Emi, ta szatynka z odrobinę krzywymi zębami, wiesz która, mówiła mi…
Przestałem słuchać. Głos Ali przeszedł w monotonny, jednolity szum tła, pojedyncze słowa zlały się w jeden nierozróżnialny ciąg.
W drzwiach kawiarni pojawiła się blond-kelnerka z zastawioną tacą w rękach. Tym razem podeszła najpierw do naszego stolika. Postawiła przed Alą wysoką szklankę wypełniona spienionym piwem, z dwucentymetrowym czerwonym paskiem soku na dnie. I słomką w środku, no jasne. Obok wylądował kieliszek z bezbarwną cieczą, który kelnerka wybrała specjalnie dla mnie spośród pięciu dokładnie takich samych kieliszków z tacy. Był przepięknie oszroniony, przyjemnie było popatrzeć. Blondynka odeszła do stolika moich towarzyszy już bez uśmiechu, obsłużyła ich, a potem poszła sobie.
Ująłem lodowate szkiełko w dwa palce.
– Twoje zdrowie, piękna dziewczyno – uśmiechnąłem się do Ali.
Odpowiedziała pełnym wdzięczności uśmiechem, podniosła szklankę i wsadziła do ust koniec słomki, przytrzymując ją drugą ręką. Pociągnęła ostrożny łyk, zabawnie przewracając przy tym oczami. Oczywiście z samego dna, samo słodkie, sam sok. Odwróciłem wzrok. Nie mogłem na to patrzeć.
Pomiędzy listowiem krzewów otaczających kawiarniany ogródek migały kolorowe plamy ubranek maluchów bawiących się za ogrodzeniem. Zauważyłem, że jedno z dzieci stoi przy siatce i zagląda ciekawie do ogródka naszej kawiarni. Dziewczynka, może trzyletnia. Śliczna blondyneczka w błękitnej sukieneczce usianej barwnymi kwietnymi haftami. Z uśmiechem na buzi gapiła się prosto na mnie a widząc, że akurat spojrzałem w jej stronę pomachała mi wesoło rączką. Uśmiechnąłem się bezwiednie i odmachałem małej.
Alicja pobiegła wzrokiem za moim spojrzeniem i zobaczywszy dziewczynkę również pokiwała dzieciakowi ręką. Dziecko zwróciło ku niej roześmianą buzię, a potem okręciło się na pięcie i odbiegło w stronę rówieśników.
Nic wielkiego, zwykła scena z parku czy placu zabaw. Tym bardziej zaskoczyła mnie reakcja tłustego jegomościa spod jarzębiny. Do tej pory zdawał się nieomal drzemać nad swoim piwem, obojętny na uroki letniego popołudnia, teraz niespodziewanie podskoczył jak oparzony i gwałtownie obrócił się w kierunku mojego i Ali stolika. Twarz miał wykrzywioną wściekłością i oburzeniem, jakbym zrobił coś absolutnie niedopuszczalnego. Na przykład pokazał małej fucka albo rzucił w jej stronę przekleństwem. Człowieczek z pożyczką przez długą chwilę spopielał mnie spojrzeniem ze zdegustowaną miną, a potem znowu odwrócił się w kierunku placu zabaw i rozejrzał za tamtą dziewczynką, jak gdyby chciał się upewnić czy nic jej się nie stało i bezpiecznie dotarła do kolegów. Aż się lekko uniósł z krzesełka i wychylił zza blatu. Dziwak.
Natomiast moja towarzyszka była mną zachwycona, widziałem to wyraźnie. Dobry kontakt z dziećmi to dla faceta zawsze dodatkowe parę punktów w oczach takiej panny. Pamiętajcie o tym.
– Lubią cię dzieciaki – powiedziała przymilnie.
– A, tak – potwierdziłem obojętnie. – Psy też. I koty. Czasami.
– Zwierzęta wyczuwają dobrego człowieka… – jej głos wręcz ociekał słodyczą.
Nie skomentowałem, nie chciało mi się. Wyświechtane slogany były najwidoczniej znakiem firmowym Alicji.
Dziewczyna ponownie zasiorbała soku z dna szklanki. Na jej twarzy odmalował się wysiłek umysłowy.
Teraz na pewno zastanawia się co powiedzieć, żeby zabrzmieć jak osoba poważna i odpowiedzialna, pomyślałem. Ala potwierdziła moje przypuszczenia.
– Zawsze chciałam, żeby moje pierwsze dziecko było płci żeńskiej – obwieściła, jakby to kogo interesowało. I nie wiedzieć czemu, z dumą w głosie.
„Płci żeńskiej”! Jezuuuu…
Wymawiała: pci, jak wszystkie z farbowaną na czarno fryzurą i szpilkami z czubem. No jasne.
– Dziewczynki są wdzięczniejsze – ciągnęła Alicja. – I łatwiejsze w wychowaniu, moja koleżanka ma córeczkę i mówi…
Spróbowałem całkiem wyłączyć jej fonię. I o dziwo, udało się za pierwszym razem! Głos zniknął, tylko uszminkowane wargi poruszały się nieprzerwanie. Od razu popatrzyłem na dziewczynę nieco przyjaźniej, w końcu nie co dzień trafia się taka, co to przestaje być słyszalna na każde życzenie. A Ala działała jakby miała zamontowany specjalny wyłącznik.
Na próbę podkręciłem trochę dźwięk.
– … to naprawdę cudowne dziecko – dobiegł mnie jej pełen entuzjazmu głos. – W przedszkolu mówią o niej…
Ściszyłem.
Alicja natychmiast przeszła w tryb niemego kina. Wyłącznie ruch ust, zero głosu. Na szczęście nie dali też napisów.
Ach, kobieta!, pomyślałem. Co za wspaniałe urządzenie!
Tymczasem przy stoliku obok obie nieziemskie istoty w milczeniu opróżniły pierwsze dwa kieliszki, uprzednio trąciwszy się nimi uprzejmie. Trwała tam złowroga cisza, niepokojąco przypominająca tę przed burzą. Pomyślałem, że nie potrwa długo. I znowu miałem rację.
– To nie do wytrzymania! – wybuchnął nagle Angus. – Ja przy nim tracę wiarę!
– Naprawdę?! – Lars aż się zachłysnął z wrażenia. – Mówisz poważnie?
– Naprawdę – anioł energicznie pokiwał głową. – Przy nim mam chwile prawdziwego zwątpienia czy to wszystko w ma ogóle sens.
– Rany… – Lars nie krył zdumienia. Był w widomy sposób był poruszony informacją. Nieczęsto widywałem go takim.
– Jestem pod wrażeniem, serio… – westchnął.
– Ugryź się – burknął ponuro Angus nie wiedząc, czy tamten znowu z niego kpi.
– Nie, naprawdę – zapewnił diabeł, przysuwając sobie drugi kieliszek z wódką. Przyjrzał mi się uważnie, jakby widział mnie pierwszy raz. – Muszę trzymać się od niego z daleka. Nie wyobrażam sobie nawet, żebym mógł zwątpić w Piekło.
Angus parsknął wściekle.
– Ty to akurat nie masz powodów do niepokoju – poskarżył się z wyrzutem w głosie. – Gość na razie tańczy jak mu zagrasz.
Demon odstawił podnoszony już do ust kieliszek, poskrobał się po głowie.
– Widzisz, Angus… – przez chwilę jakby się wahał czy ma powiedzieć. Wreszcie się zdecydował. Pochylił się nad stolikiem, zniżył głos. – Ale nie mów nikomu.
Anioł gorliwie pokiwał głową, że on to nigdy nic ani słóweczka i w ogóle będzie milczał jak grób. Lars odchrząknął.
– Tak naprawdę to ja mu nieczęsto przygrywam – powiedział konfidencjonalnym tonem. – W większości przypadków to jego własna inicjatywa. I jego własne, autorskie pomysły.
Tym razem przyszła kolej, żeby Angusa zatkało z wrażenia.
– Pierdolisz… – przez chwilę jakby zapomniał, że anioły nie klną.
– A jednak… – Lars rozłożył ręce. – Uwierz mi.
Jak na komendę obaj odwrócili twarze w moją stronę i popatrzyli na mnie z czymś w rodzaju podziwu. Poczułem, ze się rumienię. Nie wiedziałem jak zareagować, wyszczerzyłem się więc do nich. Na ten widok Angus zazgrzytał zębami.
– Zwierzę – wycedził. – Cholerne zwierzę.
Spostrzegłem, że usta Alicji znieruchomiały, a ona sama patrzy na mnie pytająco. Zapewne dotarła w swojej opowieści do punktu, który wymagał mojej reakcji.
Postanowiłem zastosować wariant z aktywnym słuchaniem, wersja standard.
– To bardzo interesujące – powiedziałem z przekonaniem, jednocześnie włączając jej fonię. – Opowiedz.
Dziewczyna znowu uśmiechnęła się z wdzięcznością, pociągnęła soku spod piwa i wróciła do swojego paplania.
– Wiesz jak to jest z tymi wyjazdami integracyjnymi. Mogłam wtedy…
Pstryk! Przekręciłem wyłącznik.
Lars pobębnił palcami po stole.
– Sam widzisz. Nie mam tu zbyt trudnej pracy, facet sam robi co może, żeby do nas trafić – stwierdził. – Wiem, to nie do wiary, ale nie miałem nic wspólnego nawet z tamtą głośną akcją na nocnym dyżurze.
Anioł łypnął na towarzysza nieufnie.
– Teraz to już ściemniasz – powiedział z niedowierzaniem.
– Nie, przysięgam – zapewnił gorąco Lars. – Nie tknąłem tej umywalki nawet końcem pazura.
Uśmiechnąłem się mimowolnie. No tak, przygoda z piegowatą pielęgniarką rzeczywiście była dość widowiskowa, trzeba to uczciwie przyznać. Dałem się dziewczynie zaprosić na nocny dyżur do szpitala, szczerze mówiąc bardziej niż pożądaniem wiedziony zwykłą ciekawością, w sumie nigdy nie byłem jeszcze na kardiologii. Pielęgniarka chciała chyba popisać się fantazją, bo to, po co mnie tam zaprosiła, robiliśmy na umywalce w jej gabinecie. W pewnym momencie zaczepy nie wytrzymały i umywalka się urwała. Bywa. Rąbnęła o podłogę z hukiem i roztrzaskała się na kilka ostrych skorup, a na to wszystko wbiła się pupą moja pechowa kochanka jednorazowego użytku. Paskudnie sobie tę pupę wtedy pocięła. I nie tylko pupę… Dyżur naprawdę okazał się ostry, i to dosłownie. Pełna uniesień miłosna scena zakończona dramatem jednostki, klasyka. Mówi się: trudno. Ryzyko zawodowe.
– Ryzyko zawodowe – podsumował Lars, jakby słyszał moje myśli. – Sama wyeliminowała się z akcji. Szkoda trochę, bo urocza była. I pełna entuzjazmu.
– No, dziewczę już nie pogrzeszy… – wymruczał Angus. Miał przy tym minę patentowanego idioty, prawdopodobnie nie mógł się zdecydować czy ma współczuć tamtej bólu i cierpienia, czy też cieszyć się z jej przymusowej cnoty. – Biedactwo…
– Nie bój, nie bój – Lars uśmiechnął się z wyższością. – Kto wie, czy nawet na tym nie skorzysta.
– Co masz na myśli? – nie zrozumiał anioł.
– Kasę z ubezpieczenia wzięła, to raz – wypomniał demon cynicznie. – W końcu wypadek miała w pracy, co nie? A co do reszty… tego życia w grzechu, znaczy… też nie będzie miała źle. Już się nią zajął Ziggy Ole-Ole-Janko.
– Coooo? Ziggy Gnojnik?! – Angusowi dosłownie opadła szczęka ze zdumienia. – A co do niej może mieć ten obrzydliwy typ z samego dna piekieł?
Lars podniósł kieliszek. Uśmiechnął się pod nosem.
– Już nie Gnojnik. Nie jesteś w kursie, stary – powiedział, nadąwszy się lekko. – Zygmuś się przebranżowił, ksywkę zmienił na nową. Zrobił specjalizację z oralu. Tamta dzidzia to dla niego idealny materiał.
– Dlaczego? – anioł najwyraźniej nadal nie kumał o co kaman.
Diabeł przechylił kieliszek, łyknął, chuchnął.
– Bo wiesz… – westchnął. – Pielęgniareczka wprawdzie nie da rady grzeszyć w klasyczny sposób… przez jakiś czas…
Wyciągnął rękę po fajki i uśmiechnął się.
– … ale przyklękać może – dorzucił niby obojętnie.
Do Angusa jakby dopiero teraz dotarło znaczenie nowej ksywki Ziggy’ego. Rąbnął pięścią w stół aż podskoczyły kieliszki.
– Jesteście zwykłymi bydlętami, wiesz?! – wrzasnął cienko.
Lars wzruszył ramionami.
– Taka praca – odparł spokojnie, przypalając papierosa.
Nastała cisza, przerywana jedynie sapaniem mojego anioła-stróża, próbującego przetrawić ostatnio zasłyszane rewelacje i jako-tako poukładać je sobie w głowie. Oczy anioła rozjechały się lekko, on zawsze odrobinę zezuje, gdy myśli o czymś intensywnie.
Angus to frustrat. A tacy muszą w jakiś sposób skanalizować swój żal do świata, rozgoryczenie porażkami, protest wobec niesprawiedliwości i wszechogarniające poczucie własnej krzywdy. Znaleźć kogoś lub coś, na co mogą zrzucić winę za fiasko swoich zabiegów i profesjonalny upadek. Wskazać kozła ofiarnego odpowiedzialnego za to, że sufit zawalił im się na łeb. To taki mechanizm obronny, charakterystyczny dla słabych, skromnych objętościowo umysłów. I posiadania właśnie takowego umysłu dowiódł teraz mój duchowy pocieszyciel – powiązał całe zło świata z jedną osobą. Wszystkie dane napływające do jego wewnętrznego procesora pokojarzyły mu się w jakiś sposób ze mną. Norma. Anioł skupił na mnie pełne dezaprobaty spojrzenie i głosem kipiącym od oburzenia głośno wyrzucił z siebie jedyną syntezę swych wniosków i przemyśleń, na jaką było go stać:
– Kurwa, jak on to robi?!
– Każdy ma jakieś talenty – ponownie wzruszył ramionami Lars, całkiem psując koledze efekt dramatyczny jego rozpaczliwego wołania.
Angus wciąż patrzył na mnie jak na rzadkie, egzotyczne stworzenie.
– Talent… – wyszeptał.
– Talent, mówiłem – bies tylko pokiwał głową.
Angus oklapł.
Wgapił się w przestrzeń, wyłączył się. Totalnie sflaczał, w jednej sekundzie. Poddał się.
Nie uszło to uwadze Larsa. Demon uśmiechnął się pod nosem, niezauważalnie dla przyjaciela, którego zawodowej klęski właśnie był świadkiem.
I wtedy popełnił błąd. Zaczął się puszyć.
– Naprawdę szczerze mi cię żal, przyjacielu mój. Zaryzykuję wręcz przypuszczenie, że gdybym tylko był zdolny do tego czegoś, co wy nazywacie empatią, to może nawet bym ci współczuł.
Angus nie przerywał. Siedział w milczeniu, tylko głowę pochylał coraz niżej.
– Z faktami jednak dyskutować niepodobna, a te są dla ciebie bezlitosne: przegrałeś – ciągnął Lars. – Przyjmij to w końcu do wiadomości. I pogódź się z tym. Odpuść, radzę ci szczerze.
Znowu żadnej reakcji ze strony anioła. Wyglądał żałośnie, załamany i smutny taki.
– Odkujesz sie na innych, łatwiejszych do obróbki – diabeł nadął sie jeszcze bardziej. – Po prostu nie dałeś rady, zdarza się. Machnij na drania ręką. Powiedz sobie: trudno, feci quod potui, faciant meliora potentes. Zajmą się nim inni, lepsi.
Tym razem przeholował. Angus ożywił się natychmiast. Sięgnął po swój kieliszek i opróżnił go szybkim, nerwowym ruchem, otrząsnął się. I… wrócił do życia. Anioł-stróż ponownie przypatrzył mi się uważnie.
– Inni, mówisz? – zgrzytnął zębami. – Już ja ci dam „innych”.
Wpatrywał się we mnie intensywnie.
– Inni, inni… A może to właśnie jest jest klucz? – zastanowił się głośno. – Może to jakaś INNA kobieta wyprowadziłaby go na prostą? Taka uczciwa, oddana… No, po prostu dobra.
O dziwo, słysząc to Lars zaniepokoił się. Autentycznie, było to widać. Zaczął łypać niespokojnie w różne strony i wiercić się na krzesełku. Nie wierzyłem własnym oczom. Mój Lars?! Nieprawdopodobne.
– Eeeee, kiepski pomysł, to się nigdy nie sprawdza – powiedział niby to nonszalancko, ale fałsz w głosie go zdradzał. Był wystraszony.
Angus nie zwracał na niego uwagi.
– To nie jest taki całkiem głupi pomysł… – mruknął do siebie. – Może zagrać.
– Guzik tam zagrać, to nie przejdzie – bies machnął ręką, nieudolnie próbując zamaskować lęk nonszalancją. – Takie próby gaszenia pożaru benzyną zawsze kończą się pokazową katastrofą.
Głos mu drżał, ale Angus, ta nieszczęsna pierdoła, naturalnie nawet nie zauważył zaniepokojenia partnera. Siedział wpatrzony gdzieś w wierzchołki drzew, zastanawiając się intensywnie.
– Narobisz sobie tylko wstydu – nie ustępował Lars. – Będzie kicha na całe zaświaty.
Anioł nie odpowiedział. Nadal gapił się na korony drzew, pogrążony w myślach.
– On już nie zaufa żadnej – Lars nadal próbował nadrabiać miną. – Po tym wszystkim co zrobiła z nim tamta sucz?!
– No tak… – w głosie Angusa na nowo zagościło wahanie. Demon postanowił to wykorzystać.
– A przecież on polazłby za nią na koniec świata! – docisnął.
– Na kolanach… – Angus smętnie zwiesił głowę. – Fakt.
– Nie uda się, nie z jego doświadczeniami – Lars zdawał się odzyskiwać dawny rezon. – Z każdym innym sam doradzałbym ci ten pomysł. Ale nie z nim.
Anioł podumał chwilę.
– Mimo to spróbuję – zdecydował.
– A próbuj, proszę bardzo. Ale nie uda ci się. Prędzej wyciągnę kopyta – diabeł usiadł wygodniej i wyciągnął kopyta.
Angus nie odpowiedział.
– Nic z tego nie będzie – ciągnął Lars, wciąż jednak leciutko drżącym głosem. – Nie po tym mentalnym odpowiedniku krwawej łaźni, jaki mu urządziła tamta diablica, najzdolniejsza uczennica Wilhelma Reicha, starego piekłoszczyka. Ty się ciesz, że on jest w stanie w ogóle pisać. Że żyje. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent facetów na jego miejscu dawno wsadziłoby łeb do piekarnika.
– Podniósł się – powiedział Angus z przekonaniem. – Silny jest.
– Faktycznie – przyznał demon.- Dziwne. Powinien pełzać i pluć krwią.
– Sam widzisz – głos anioła stał się zaskakująco spokojny. – Uda się.
– Nie – bies energicznie pokręcił głową. – Myślę, że masz przesrane, kolego sympatyczny. Polegniesz.
– Nie, Lars. Myślę, że mam duże szanse na wygraną – Angus uśmiechnął się szeroko.
Lars się nie uśmiechał. Wyciągnął następnego papierosa z paczki. Ręce delikatnie mu drżały kiedy go odpalał.
Ponownie zapadła cisza. Anioł-stróż jął obmyślać szczegóły swojego nowego planu, poznałem to po tym, że znowu dostał niewielkiego zeza. Jak już mówiłem, to nieomylny znak, że mój skrzydlaty opiekun w skupieniu natęża zwoje mózgowe.
Lars w milczeniu palił papierosa. Zaciągał się jak samobójca, o wiele bardziej nerwowo niż przedtem. Zapewne pluł sobie w teraz brodę, że swoją pełną pychy szarżą mimowolnie zmotywował kolegę do podjęcia dalszej walki o moją znękaną, niewiele wartą duszyczkę.
Blond-kelnerka tymczasem wykonała drugi kurs, bez żadnej zachęty ze strony któregokolwiek z nas. Po prostu przyniosła każdemu, oprócz Ali, następną kolejkę. Bez słowa. Uśmiechnęła się i zniknęła. Inteligentna dziewczyna.
Oparłem się wygodniej.
Od strony placu zabaw niosły się odgłosy dziecięcych zabaw. W koronach drzew ptaszęta ćwierkały na potęgę, jakby im kto płacił. Słoneczko przygrzewało rozkosznie. Szron na ściankach kieliszków topniał powoli. Alicja paplała nieprzerwanie, na szczęście bez fonii. Sielanka.
– On potrafi kochać, sam to wiesz – Angus wreszcie przerwał milczenie. – Umie być oddany i uczciwy. I wierny.
– Tym bardziej uważam, że nie będzie chciał powtarzać tego doświadczenia – naburmuszył się demon. – Nie zaufa już każdej kobiecie, choćby była aniołem.
Angus zdawał się nie słuchać. Oparł brodę na pięści, oczy mu się zamgliły.
– A pamiętasz jaka była ładniutka? – zagadnął cicho.
– Ładniutka?! – Lars wybuchnął autentycznym oburzeniem. – Ładniutka?! Ty się w ogóle nie znasz, ciołku żałosny! Najpiękniejsza kobieta na świecie.
Usta Ali znowu znieruchomiały. Widząc to zrobiłem mądrą minę i pokiwałem głową, żeby wiedziała, że rozumiem o czym do mnie mówi i w pełni zgadzam się z jej zdaniem. Dziewczyna ponownie przyłożyła do warg słomkę wystającą ze szklanki z piwem, udała że bierze łyk i podjęła swoją bezgłośną opowieść. Przebierała przy tym palcami w powietrzu, jakby chciała opisać nimi jakiś kształt. Nie byłem ciekaw co to takiego.
Mój anioł nadal patrzył w przestrzeń.
– Pamiętasz jaki był wtedy szczęśliwy? – spytał rozmarzonym tonem.
Lars przewrócił oczami.
– Jak hipopotam w ciepłym błocie – parsknął. – No jasne, że pamiętam. I tym bardziej się dziwię, że się podniósł. Powinien dyndać.
Angus wyprostował się. Otrzepał rękawy koszuli i poprawił guzik przy szyi, jakby dopiero teraz spostrzegł, że jest krzywo zapięty.
– Racja – przyznał, zakładając nogę na nogę. – Ale dał radę. A to dobrze rokuje.
I ni z tego ni z owego puścił do mnie oko. Bies uniósł brwi w geście zdumienia: wzrok anioła był przytomny i skupiony a w głosie brzmiała dawno nie słyszana pewność siebie.
Dalszą rozmowę moich duchowych opiekunów przerwało hałaśliwe wkroczenie do kawiarnianego ogródka dwóch oryginalnych postaci – wysokiego, perorującego zawzięcie osobnika o posturze rzymskiego gladiatora i twarzy zadowolonej z życia świnki oraz jego towarzysza, niepospolicie urodziwego mężczyzny ubranego na czarno. To byli ci dwaj, których w ogrodzie zoologicznym wziąłem za parę gejów. Skierowali się prosto w stronę stolika zajmowanego przez tłuścioszka z pożyczką na głowie, sączącego nieśpiesznie swoje piwo. Zatrzymali o metr od niego. Ten Różowy gadał coś nieprzerwanie, wymachując przy tym rękami. Czarny nie reagował, z zaciśniętymi pięściami znieruchomiał nad spoconym grubaskiem i tylko wpatrywał się w niego w milczeniu, a twarz miał zaciętą i złą. Piękne usta wykrzywiał szpetny grymas.
Spocony jegomość siedzący pod jarzębiną nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Dalej patrzył gdzieś w kierunku placu zabaw, jakby nic nie słyszał, choć ryżawy rozprawiał o dwa kroki od niego, i to zamaszyście gestykulując.
Z pewnej chwili Czarny wykonał w stronę grubaska gwałtowny ruch, jakby chciał się na niego rzucić czy uderzyć, ten prosiaczkowaty powstrzymał go jednak, szybkim chwytem ucapiwszy za rękaw marynarki. Tamten wyszarpnął rękę, spojrzał na towarzysza z wściekłością. Wtedy zauważyłem, że ma nadnaturalnie wielkie, jednolicie czarne tęczówki. Zajmowały prawie całe gałki oczne. To nie mógł być człowiek, nie ma mowy. Zatem ten drugi też nie był.
Różowy rozejrzał się po otoczeniu. Jego badawczy wzrok spoczął najpierw na Ali, potem – na długą chwilę – na mnie. Wreszcie potężnie zbudowany mężczyzna obejrzał sobie Angusa i Larsa, w milczeniu obserwujących przebieg zdarzenia. Niespodziewanie uśmiechnął się radośnie.
Piwosz spod jarzębiny nagle odstawił swoją szklankę, wstał od stolika i skierował się w stronę budynku restauracji. Stojący dotąd nieruchomo osobnik w czarnych ciuchach zrobił szybkie pół kroku w bok, stając mu na drodze. Zderzyli się.
Zdążający zapewne do toalety grubasek podskoczył jak oparzony, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, jak gdyby Czarny pojawił się znikąd. Jakby go tu wcześniej nie było. Jakby zmaterializował się dopiero teraz.
Czarny obrócił się zręcznie na pięcie, ustępując z drogi, nie patrząc tamtemu w oczy wymruczał coś, prawdopodobnie przeprosiny. Wyraz twarzy świadczył jednak, że wcale nie jest mu przykro.
Grubasek podreptał do restauracji, jednak co chwilę oglądał się przez ramię, nie mogąc uwierzyć w to co się właśnie zdarzyło. Minę miał jak ostatni głupek.
Gladiator w różowym sweterku podszedł do moich duchowych opiekunów. Pochylił się nad stolikiem.
– Jesteśmy od niej – kciukiem wskazał Alicję. – Możemy się dosiąść? Popatrzymy jak się rozwija sytuacja.
Nie czekając na odpowiedź zwalił się na wolne krzesło i wsadził łapę do miseczki z czipsami. Nabrał pełną garść, wtłoczył sobie do ust i ze spokojem zaczął obserwować co robi jego czarno odziany towarzysz. A tamten, odczekawszy aż spocony jegomość zniknie we wnętrzu budynku, odcharknął hałaśliwie, pochylił się nad pozostawioną na stoliku szklanką piwa i wpuścił do środka to co tam sobie w ustach nazbierał. Potem zamieszał zawartość szklanki palcem i dopiero wtedy podszedł do naszego stolika. Odsunął sobie krzesełko, usiadł wygodnie i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon komórkowy. W milczeniu zaczął coś w nim przeglądać. Angus i Lars siedzieli oniemiali.
– Co u was, chłopaki? – sięgając po następną porcję czipsów zagadnął tymczasem prosiaczkowaty osobnik, całkiem nieskrępowany.
– Eeee… – Angus podjął próbę odzyskania mowy. – Chyba… chyba nie mieliśmy okazji…
Różowy uśmiechnął się szeroko, ale nic nie odpowiedział. Nic dziwnego, gębę miał pełną czipsów.
Lars nie odwrócił wzroku od czarnowłosego.
– Ciebie znam. Jesteś Olka – stwierdził. – Pracowałeś kiedyś z tym wampirem z Pomorza. Tym co zgwałcił i zarżnął siedem kobiet.
Piękny demon podniósł oczy znad smartfona i potwierdził krótkim, oszczędnym skinieniem głowy.
– Wspaniała robota, szacunek – ciągnął Lars. – I jeszcze to samobójstwo w więziennej celi… Szapoba.
Kolejne ledwie zauważalne kiwnięcie czarną grzywką, bez słowa.
Lars przeniósł spojrzenie na prosiaczkowatego. Ten przełknął to co miał w ustach i wskazał pulchnym palcem na różowy cardiganik opinający jego szeroką klatkę piersiową.
– Ja jestem Loquis – powiedział jakby to wszystko wyjaśniało.
– Pracowałeś już z ludźmi? – zapytał mój osobisty kusiciel.
– E-e – Różowy pokręcił głową, nie wiedzieć czemu wciąż uśmiechając się radośnie. – Alicja to moja pierwsza klientka.
– Witamy na pokładzie – Angus wyciągnął rękę w jego stronę. – Powodzenia.
– Dzięki, kotek – potężnej postury anioł wrzucił do ust kolejnego czipsa, niedbałym gestem wytarł tłuste palce w swój sweterek i uścisnął wyciągniętą prawicę.
Lars tymczasem w milczeniu obserwował grubaska, który właśnie wracał z toalety, dopinając rozporek. Kiedy tamten usiadł przy swoim stoliku, mój diabeł znowu wpatrzył się w piękną twarz Czarnego, zdającego się całą uwagę poświęcać trzymanemu w dłoni smatfonowi.
– Często plujesz ludziom do piwa? – spytał powoli, głosem pełnym ironii.
Różowy popatrzył na niego przeciągle.
– Nieczęsto – odparł w imieniu kolegi, Olka nawet nie podniósł wzroku. – To, kotek, było wyjątkowo. Tak poza konkursem.
Lars spojrzał mu w oczy.
– A czymże sobie zasłużył ten cichy, choć może nieco groteskowy w wyglądzie obywatel na taki traktament? – z głosu mojego osobistego biesa nie znikał sarkazm. – Diabelska ślina to nie soczek z marchewki.
Loquis wyciągnął rękę w stronę placu zabaw. Szczebiot biegających po nim kilkulatków był aż nadto wyraźny.
– Tymże – ręka pucołowatego anioła zatoczyła krótki łuk, teraz wskazywała siedzącego w milczeniu konsumenta plwocin Olki. – Ten kutas jest tu prawie codziennie. Zawsze siada przy tym samym stoliku, stamtąd ma najlepszy widok.
– O żesz – skrzywił się Lars. – Skurwy. Że. Syn.
W ciszy, która zapadła, Angus ze skupioną miną analizował zasłyszane właśnie informacje. Wreszcie domyślił się tego, co ja i mój osobisty bies wiedzieliśmy już od dłuższej chwili.
– Na… naprawdę? – wyksztusił.
– No – kiwnął głową Loquis, pakując do paszczy kolejną porcję angusowych czipsów. – Bydlę cholerne.
Okruszki z jego ust posypały się na blat stolika i na obłąkańczo różowy cardiganik, opinający pokaźny brzuch. Nie zwrócił na nie uwagi.
Angus zasapał głośno. Widziałem, że jest wyraźnie wstrząśnięty, jak Olka kilka chwil wcześniej. Teraz on wpatrywał się w zboczeńca intensywnie, niemal spopielał go spojrzeniem. Widać było, że wszystko się w nim gotuje. Poczerwieniał, na czoło wystąpiły mu nabrzmiałe krwią żyły.
– Zostaw – Lars uspokajającym gestem położył mu rękę na ramieniu, drugą podsunął kieliszek. – Wściekły jesteś. Strzel lufę.
Angus posłusznie wypił jednym haustem swoją wódkę. Odsapnął, uspokoił się nieco. Po jego minie widziałem jednak, że coś najwyraźniej nie daje mu spokoju. Przyglądał się pedofilowi długo, jakby chciał go sobie dobrze zapamiętać.
– Zaraz, zaraz – wymruczał wreszcie, trąc w zamyśleniu policzek – jedna rzecz mi się tu nie zgadza…
– Tak? – zainteresował się jego pyzaty kolega po fachu. – A co?
– Czy oni, ci z drugiej strony – Angus wskazał Larsa i Olę – nie powinni raczej kibicować takim zbokom jak ten, a nie pluć im do potraw i napojów?
– Co? – zdziwił się Lars.
Mój anioł-stróż zamachał gwałtownie rękami.
– No przecież dla was taki zwyrol to sam cymes! – żachnął się. – Powinniście im pomagać ile się da, a potem zgarniać punkty i premie za ich obrzydlistwa! Logicznie rzecz ujmując to powinni być wasi ulubieńcy.
– Co?! – powtórzył diabeł. Loquis wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Przecież to najgorszy sort! – wykrzyknął Angus poirytowany. – Potępieńcy idealni, jak na zamówienie. Im gorzej tym lepiej. Znaczy się, dla was.
– Gówno wiesz – Lars zgrzytnął zębami. – Nawet Piekło się nimi brzydzi. Skurwymi. Synami.
Słysząc to mój anioł zastygł w bezruchu i wybałuszył oczy. Upodobniło go to nieco do sowy, którą był jeszcze niedawno.
– Nikt nie chce z nimi pracować – wyjaśnił powoli Lars. – Zajmuje się nimi karna kompania, a zaręczam ci, przyjacielu mój: trzeba naprawdę zdrowo nabroić, żeby do niej trafić.
– Kompania karna? – Angus zdziwił się jeszcze bardziej, choć wydawało mi się, ze już bardziej nie można. – Nigdy o niej nie słyszałem.
– Mówiłem ci już: nie jesteś w kursie. A u nas sporo się pozmieniało ostatnimi czasy – demon rozejrzał się. – Gdzie ta kelnerka?
– A właśnie. Napijmy się. – podchwycił Loquis. – Za spotkanie. My się zajmiemy rachunkiem.
– Czym płacicie? – zainteresował się Angus.
– Dziś? Pieniędzmi, prawdziwymi. Pokaż mu, Ola.
Odziany w czerń demon sięgnął do kieszeni i nie odrywając wzroku od komórki rzucił na blat stolika pękaty skórzany portfel. Lars uniósł brwi.
– Oooo… – jęknął z zachwytem. – Skąd macie, można zapytać?
Loquis niedbałym gestem wskazał samotnego klienta popijającego pod jarzębiną piwo ze szklanej spluwaczki.
– Od niego? – Angus i Lars, byty uporczywie bezpieniężne, jak jeden mąż zrobili wielkie oczy.
– No – potwierdził pyzaty anioł. – Olka się wkurzył i dodatkowo rąbnął mu piter.
– Wkurzył się, tak? – Angus nie krył zdziwienia.
Loquis uśmiechnął się pod wąsem.
– Właściwie to wkurwił.
Przyjrzałem się uważniej demonowi o żeńskim imieniu. Zerknąłem z ciekawością na jego dłonie, bo miałem wrażenie, że konwencja wymaga, żeby miał czarne, dopasowane kolorystycznie do ogólnego wizerunku pazury. Albo chociaż pomalowane na czarno paznokcie. Ale nie, miał normalne. Przynajmniej w tej chwili. Widocznie ciężko mu dyndały tandetne chwyty w stylu Jaggera czy innych rockmanów.
Urodziwy diabeł wyczuł, że go obserwuję, podniósł wzrok znad wyświetlacza komórki i wbił we mnie badawcze spojrzenie swoich czarnych jak antracyt oczu. Patrzył tak dłuższą chwilę. A potem nagle pokazał mi język i jak gdyby nigdy nic wrócił do dłubania w telefonie.
Tymczasem Loquis wyciągnął z rzuconego mu portfela grubaśny chyba na dwa palce plik banknotów.
– Patrzcie jaka pajda! – wykrzyknął, machając pieniędzmi w powietrzu. – Mamy szczęście.
Nikt nie skomentował. Loguis upchnął pieniądze w kieszeni, a portfel przesunął po blacie stolika z powrotem w kierunku Olki. Ten odłożył telefon i z niezmiennie obojętną miną zaczął grzebać w portfelu zwyrodnialca. Wyjął dowód osobisty i uważnie obejrzał z obu stron, schował do kieszeni. To samo zrobił z prawem jazdy i kilkoma innymi plastikami. Papierowe kwity, na jakie natrafił, układał metodycznie na stole. Przejrzał je skrupulatnie a następnie powolutku podarł na drobne kawałeczki, które wrzucił do popielniczki. W jego dłoni pojawiła się mała złota zapalniczka, błysnął płomień. Skrawki papieru w popielniczce zajęły się szybkim, gwałtownym, krótkim ogniem. Po sekundzie wszystko zgasło. Piękny demon schował pusty portfel do kieszeni marynarki, podniósł telefon z blatu i na powrót zagłębił się w nim. Przez cały czas ani na sekundę nie zmienił wyrazu twarzy, nie wypowiedział ani słowa.
Pozostała trójka obserwowała go w milczeniu.
– Jak się pracuje z Alicją? – zagadnął wreszcie Lars, żeby coś powiedzieć. – Sprawia jakieś kłopoty?
Ryży anioł westchnął ciężko.
– No właśnie trochę cienizna z tą niunią – poskarżył się. – Nie tak to sobie wyobrażałem, kotek. Ona na nas w ogóle nie zwraca uwagi. Nie słucha ani Olki ani mnie. Nawet nas nie widzi.
Lars uniósł brwi ze zdziwienia i spojrzał pytająco na Olę.
– Prawdopodobnie jest chwilowo ateistką – wyjaśnił Loquis, znowu wyręczając milczącego kolegę.
– Przejdzie jej – wtrącił się Angus, lekceważąco machnąwszy ręką. – Nie ma się czym przejmować. Zawsze im przechodzi, prędzej czy później.
– Mam nadzieję – sapnął Prosiaczkowaty. – Bo nudne dziewucha ma życie i nijakie takie. Zwykły szeregowy standardzik szareńki-zasranieńki, wiesz… Egzystencyjka tak bezbarwna, że prawie przezroczysta. Pokusy niewielkie i błahe, okazji do dobrych uczynków też jak na lekarstwo.
Lars odwrócił się i popatrzył na mnie uważnie.
– To się teraz może zmienić… – rzucił półgłosem.
Loquis podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Myślisz? – spytał.
Spojrzałem na Alicję i uśmiechnąłem się lekko. Odpowiedziała miękkim, ciepłym uśmiechem. Na dnie jej oczu łagodne przyzwolenie przeciągnęło się jak kot… Mój bies rozłożył ręce.
– Wszystko na to wskazuje – mruknął. – Z tym ancymonem ta wasza lalunia może mieć niezły zawrót głowy. Tym bardziej, że ona nienawykła, jak mówisz. Może być nie lada jazda.
Angus na powrót posmutniał. Nie odezwał się, jedynie kilkoma głębokimi kiwnięciami głowy milcząco potwierdził przypuszczenia partnera.
Tymczasem twarz pucołowatego anioła niespodziewanie pojaśniała. Klasnął w dłonie.
– A! Wyzwanie! – zawołał wesoło. – Nareszcie coś. Lubimy wyzwania. Słyszałeś, Ola? Koledzy mówią, że coś się w końcu zadzieje. Jakaś akcja!
Czarny ponownie przyjrzał mi się, tym razem już z większym zainteresowaniem. I nieco dłużej niż poprzednio. Nie odezwał się jednak.
– Trzeba to opić – Loquis był wyraźnie pobudzony. – Długo czekałem na taką chwilę.
Rozejrzał się i obrzucił krytycznym spojrzeniem budynek kawiarni, ogródek i otaczające nas drzewa. Zmarszczył kartoflowaty nos.
– Ale nie w tej dziurze – ocenił. – Należy nam się wieczór w jakimś porządnym, może nawet ekskluzywnym lokalu. Dawnośmy już w takim nie byli, co, Ola?
– Za te pieniądze, które rąbneliście, możecie przehulać całą nockę w dowolnym miejscu w tym mieście – stwierdził Lars z lekkim przekąsem w głosie.
– Jak się bawić to z przytupem – zgodził się Loquis, uśmiechając się pogodnie.
– Możemy balować dłużej i z większym gestem – całkiem niespodziewanie dobiegło od strony Olki.
Zamurowało mnie, naprawdę. Demon w czerni miał bowiem zachwycający, radiowy głos. Głęboki i jedwabiście miękki, ciepły, tchnący niezmąconym spokojem. Kojarzył się z letnim popołudniem nad brzegiem gładkiego jak lustro jeziora i promieniami słońca tańczącymi na powierzchni wody. Z bezkresnym polem, gdzie delikatne powiewy wiatru łagodnie poruszają złotymi kłosami zbóż, a nad głową krążą kolorowe motyle. Z poszumem leśnego strumyka. Takim głosem powinno się czytać dzieciom bajki na dobranoc, żeby spały spokojnie i uśmiechnięte myślały przez sen o Bozi.
To były pierwsze słowa jakie Olka uronił od kiedy go zobaczyłem.
Znowu włożył rękę do kieszeni. Wyjął ją trzymając niewielki plastikowy prostokąt między palcem wskazującym i środkowym. Prostokącik połyskiwał w świetle leniwie zachodzącego słońca. Czarnowłosy demon wyciągnął rękę w stronę Loquisa.
– Mam ochotę zaszaleć – powiedział. W jego oszałamiającym, zaczarowanym głosie zabrzmiały kusicielskie nuty.
– Oooo, złota karta kredytowa – ucieszył się pyzaty anioł. Mrugnął do kolegi. – Jesteś mistrzem, kotek.
Obrócił kartę w palcach.
– Miasto jest nasze, panowie – obwieścił z dumą.
– A PIN do tego cholerstwa znasz? – spytał podejrzliwie Lars.
W odpowiedzi Olka odwrócił się, wpatrzył w czubek głowy człowieczka spod jarzębiny. Potem znowu oparł się wygodnie, popatrzył Angusowi w oczy i łagodnie się uśmiechnął. Kiwnął głową, zgodnie ze swoim zwyczajem krótko i oszczędnie. I treściwie.
– Fajny numer – przyznał Lars z podziwem w głosie.
– Każdy ma jakieś talenty, kotek – wzruszył ramionami Loquis, pakując do kieszeni VIP-owską kartę zboczeńca. – Idziemy?
Angus poskrobał się po głowie.
– Czy ja wiem? – zastanowił się. – Gość szybko się gapnie, że nie ma portfela. Zastrzeże kartę, czy co tam oni robią w takich przypadkach…
– Och, z pewnością – Loquis uśmiechnął się chełpliwie. – Za jakieś dwa dni. Jak go już w szpitalu wybudzą…
Lars z entuzjazmem zatarł ręce.
– No to jak, chłopaki, idziemy? – spytał.
– A oni? – anioł w różu wskazał nasz stolik ruchem głowy. – Zostawimy ich tak?
Alicja położyła rękę na mojej dłoni i popatrzyła mi głęboko w oczy. Tym razem ona uśmiechnęła się pierwsza.
– Chyba poradzą sobie sami – stwierdził Lars.
Angus pochylił się w stronę swojego anielskiego kolegi po fachu.
– Daj pani Wiktorii jakiś porządny napiwek – powiedział cicho, kiwając na kelnerkę. – To dobra dziewczyna.
– Skąd wiesz, że Wiktoria? – spytał tamten. – I że dobra?
– Każdy ma jakieś talenty – uśmiechnął się blado mój anioł-stróż. Prosiaczkowaty milcząco kiwnął głową.
Cała nadprzyrodzona czwórka podniosła się z miejsc. Loquis wyszarpnął z grubego pliku dwa banknoty o dużych nominałach, położył je na blacie stolika, przystawił popielniczką. Potem razem z moimi opiekunami skierował się do wyjścia z ogródka kawiarni.
Został tylko Olka. Ponownie podszedł do stolika spoconego amatora dzieci, kończącego w cichości doprawione uprzednio przez diabła piwo. Stanął naprzeciwko i bez ruchu patrzył jakby na coś czekał. Jego twarz nie wyrażała nic.
Zboczeniec przy stoliku pod jarzębiną zadarł wysoko denko szklanki, dopił skrupulatnie, do ostatniej kropli.
Olka skrzywił się.
Jak na dane hasło przez błyszczące od potu oblicze siedzącego człowieczka przebiegł nagły skurcz. Grubas zamrugał nerwowo, szybkim ruchem przyłożył pulchną dłoń do ust, jakby chciał stłumić niechciane beknięcie. W oczach miał panikę. Z twarzą wykrzywioną cierpieniem pomacał brzuch trzęsącymi się palcami, stęknął boleśnie. Olka przechylił głowę.
Tłuścioch wystrzelił zza stolika zgięty wpół i potykając się potruchtał w stronę budynku kawiarenki. Wbiegając w drzwi potężnie uderzył ramieniem o futrynę, zatoczył się komicznie próbując złapać równowagę. Jedną ręką trzymał się już wtedy za brzuch, drugą – za spodnie na tłustym tyłku.
Olka patrzył na niego z kamienną miną, a kiedy tamten zniknął we wnętrzu, odwrócił się i skierował do furtki. Zatrzymał się obok ustawionego przy wejściu do ogródka śmietniku i wrzucił do niego opróżniony wcześniej portfel zwyrodnialca. Nagle obrócił się w moją stronę. Popatrzył mi prosto w oczy.
– A kiedy już będziesz umierać – zanucił niegłośno tym swoim czarownym, aksamitnym głosem. – tylko jedno imię będziesz pamiętał. Tylko to jedno…
Potem odwrócił się i odszedł.
[zdjęcie – domena publiczna]