Każdy z nas lubi dobrze zjeść. Dobrze i smacznie. Ale jednocześnie nikt nie chce potem tego żałować, c’nie? Że znowu nażarł się boczku albo innego schabowego z odsmażanymi ziemniakami, co wprawdzie smakuje jak marzenie ale fatalnie wpływa na organizm. Cholesterol i inne takie. Trzeba zatem inaczej, zresztą teraz i moda taka. Ma być zdrowo, ma być fit i w ogóle. Ale smacznie, bo te zdrowe potrawy zwykle smaku nie zawierają, pokombinować trzeba trochę. I właśnie wczoraj opracowałem coś takiego, całkiem sam. Dla smaku i dla zdrowia. Pozwalam sobie podzielić się z wami tą recepturą. A jako że wśród czytelników znajdują się z pewnością osoby kulinarnie nieogarnięte, początkujące a być może nawet i całkiem niekumate, to przepis ten podam metodą „krok po kroku”, żeby nic nie poputały podczas przyrządzania. Jedziemy.
1. Wchodzisz do kuchni z silnym postanowieniem urozmaicenia diety. Wejść należy szerokim kowbojskim krokiem, podpatrzonym na westernach z Eastwoodem. Taki krok dodaje pewności siebie.
2. Omiatasz kuchnię wzrokiem. Jeśli wcześniej omiotłeś ją szczotką powinna być w miarę czysta.
3. Dostrzegasz pora, małą cukinię i paprykę, zieloną.
4. W myślach dodajesz dwa do dwóch. Coś zaczyna świtać pod deklem. Dobra nasza.
5. Skupiasz się, mimo kaca, i kombinujesz jak by tu połączyć te trzy składniki w jedną całość.
6. Przypominasz sobie, że – jako człowiek zamożny – posiadasz blender. Postanawiasz go w końcu sprawdzić. A nuż działa?
7. Czujesz mrowienie skóry na grzbietach dłoni. To znak, że w twojej głowie rodzi się właśnie nowy przepis, a może nawet Przepis.
8. Zacierasz ręce. Dopuszczalny jest dyskretny triumfalny rechocik, takie „hie, hie, hie”, jako zapowiedź Kuchennej Rewolucji. Ale bez przesady – nie rechoczesz głośno, żeby nie wyjść na idiotę. W zasadzie samo zacieranie powinno wystarczyć.
9. Będzie z tego super sosik do polewania potraw, myślisz. Na przykład gotowanych na parze kawałków kurczaczka w kurkumie. Taki jakby zielony ketchup. Lekko i smacznie. I dietetycznie. Zdrowo i fit, i w ogóle.
10. A może nawet zupa-krem? Jeśli zwiększyć ilość warzywek i dorzucić małe grzaneczki z białego pieczywka i pokapać śmietanką? Jak kto liczy kalorie to jogurtem. Mniam.
11. Czujesz się jak sam Gordon Ramsay.
12. Albo jak Nigella Lawson. Zależy od tożsamości płciowej. Cholerny gender.
13. Zaczynasz już myśleć o oryginalnej nazwie dla swojej potrawy. Zielona Pychota? Keczup z Ufoludka?
14. Do roboty, przypominasz sobie. Trzeba to jeszcze przyrządzić.
15. Wywalasz z szuflady wszystkie noże i sprawdzasz je po kolei. Któryś musi być, kurwa, ostry!
16. Jeden jest, w miarę. Oczywiście ten ostatni sprawdzony.
17. Kroisz znalezione warzywa. Tego co papryka ma w środku nie kroisz, bo po namyśle dochodzisz do wniosku, że jest niejadalne. Raczej. Na wszelki wypadek wyrzucasz.
18. Przy krojeniu pora zauważasz, że coś chrupie pod nożem. Przyglądasz się bliżej – ziemia. Przypominasz sobie, co mówiła babcia: warzywa się płucze PRZED jedzeniem.
19. Płuczesz pora. Te drobne kawałki, które już zdążyłeś pokroić też. Można na sitku.
20. Kroisz wypłukanego pora do końca.
21. Przy pomocy wody utlenionej i czystego gazika opatrujesz skaleczony palec. Ścierasz krew z szafki.
22. W szafce z garami znajdujesz niewielki rondelek. Wyskrobujesz z niego co tam zostało po twoim poprzednim gotowaniu i stawiasz na kuchni.
23. Po namyśle myjesz jednak rondelek do czysta.
24. Ponownie stawiasz rondelek na kuchni.
25. Wrzucasz do niego pokrojone warzywa i zastanawiasz się, czego tu brakuje. Niby wszystko jest, ale coś ci nie daje spokoju.
26. Zapalasz papierosa. To pomaga się skupić. Myślisz.
27. Woda! Brakuje, kurwajegomać, wody! No jasne! Nalewasz.
28. Czujesz, że jesteś geniuszem.
29. Dodajesz trochę soli, najlepiej morskiej albo himalajskiej. Jest tak samo słona jak każda inna, ale Twój snobizm bierze górę. I kto bogatemu zabroni?
30. Jakąś łyżką mieszasz zawartość rondelka. Nie przejmujesz się, że wsypana sól gdzieś zniknęła. Spoko, sól tak ma.
31. Po dziesięciu minutach mieszania orientujesz się, że w rondlu nic się nie dzieje, tylko te kawałki warzyw pływają w kółko. Myślisz.
32. Zapalasz gaz pod rondelkiem. Jesteś debeściak, czujesz.
33. Mieszasz.
34. W pudełku z napisem „PSZYPRAWY KÓCHENE” znajdujesz chili, pieprz i paprykę w proszku. Lubisz na ostro. Będzie dobrze. Uśmiechasz się.
35. Znowu mieszasz. I jeszcze raz, tym razem w odwrotną stronę. Jak szaleć to szaleć.
36. Gotujesz warzywa do akceptowalnej miękkości. Czyli tak długo jak chcesz.
37. Zdejmujesz rondelek z ognia.
38. Ostrożnie odlewasz wodę, przytrzymując łyżką warzywa w rondelku, żeby nie wypadły do zlewu.
39. Połowa warzyw wypada i tak. Zbierasz je z powrotem łyżką, w końcu nikt nie widzi.
40. Posypujesz warzywa przyprawami. Jak przypadkowo czegoś się za dużo sypnie, nie przejmujesz się. Zawsze się czegoś za dużo sypnie.
41. I zawsze jest to chili.
42. Montujesz końcówkę blendera, tę srebrną, z obrotowym ostrzem. Udaje się już przy trzeciej próbie. Jesteś miszcz.
43. Końcówkę blendera umieszczasz w rondelku i włączasz urządzenie. Fajnie warczy. Jakby ktoś z bardzo dużym nosem usilnie próbował się wysmarkać, bezskutecznie.
44. Blendujesz z radosnym przeświadczeniem, że to właśnie jest ten moment w życiu, kiedy zaczynasz zdrowo się odżywiać, być fit i w ogóle.
45. Wyjmujesz końcówkę blendera z rondelka i zaglądasz do środka.
46. Czym prędzej wypierdalasz zawartość do sedesu – to coś wygląda jak gęsie gówno, masz absolutną pewność, że prędzej umrzesz z głodu niż zjesz coś takiego.
47. Odsmażasz wczorajsze ziemniaki. Wrzucasz do mikrofali schabowego.
48. Zjadasz z silnym postanowieniem, że najdalej od jutra na pewno zaczniesz się zdrowo odżywiać, będziesz fit i w ogóle.
Dziękuję za uwagę i życzę smacznego.