Mógłbyś poznać przy jakiejś przypadkowej towarzysko okazji ambitnego przemysłowca z branży włókienniczej. Mógłbyś się dowiedzieć, że człowiek ten nazywa się Josep Batlló i właśnie kupił sporą kamienicę w reprezentacyjnej dzielnicy Barcelony. Chce się tam sprowadzić z całą rodziną.
Mógłbyś nawet przypadkowo znać ten budynek. Albo obejrzeć go sobie na prośbę nowego właściciela, czemu nie.
Ot, bogata wprawdzie, ale nie wyróżniająca się niczym kamienica, stwierdziłbyś. Dom jakich setki w całej Barcelonie, a tysiące w Hiszpanii. Nic nadwzyczajnego.
A przy następnym spotkaniu z señor Batlló, w jakiejś, dajmy na to, eleganckiej restauracji, przy butelce dobrego wina mogłbyś poprosić go o zamknięcie oczu i wyobrażenie sobie, że jesteś w posiadaniu czarodziejskiej różdżki, która ten jego budynek przeniesie do Krainy Niemożliwości, gdzie ściany nieruchomieją w pół ruchu, przyłapane na tańczeniu powolnej, leniwej pawany, sufity skręcają się spiralnie i rodzą światło, okna bulbią się i pęcznieją w kościanych framugach jakby nie mogąc do końca się zdecydować jaką formę i miejsce w przestrzeni przyjąć, a na dachu legł smok z Silene, pokonany właśnie ciosem lancy św. Jerzego. Na marginesie: Katalończycy uwielbiają świętego Jerzego i w jego dzień przyozdabiają domy masą czerwonych kwiatów.
Bez trudu mógłbyś przekonać Josepa, że jego dzieci mogą zamieszkać w brzuchu wielkiej prehistorycznej ryby, za życia karmionej arlekinami, refleksami światła z okruchów upadłych kryształowych żyrandoli i sałatką z cekinów.
Mógłbyś mu obiecać, że on i jego rodzina będą odtąd spoglądać na świat z wnętrza gigantycznego owadziego oka albo lśniącej bańki mydlanej, co ani myśli pęknąć.
Swoimi wizjami mógłbyś sprawić, że – gdy już butelka ukaże dno – biednemu Josepowi zakręci się w głowie i poczuje się niczym dziewica uwiedziona namiętnymi szeptami wprawnego kochanka, a dorożka wioząca go do domu jawić mu się będzie baśniową karocą z dyni, unoszącą Kopciuszka na królewski bal.
A potem, co zabawniejsze, wszystko to mógłbyś zrobić naprawdę – przebudować standardową, solidną, nijaką kamienicę w bajkowe cudeńko, na widok którego ludzie będą rozdziawiać gęby z zachwytu i przecierać zdumione oczy. I jeszcze długo potem dziwować się czy ten dom, obok którego przeszli podczas niedzielnego spaceru stał tam naprawdę czy tylko im się zdawało.
Mógłbys sprawić, że miejsce przy Passeig de Gràcia 43 przejdzie do legendy jako Casa Batlló…
Tak, przyjacielu, wszystko to mógłbyś.
Gdybyś był Gaudim.
A poniżej paryskie deliryczne art nouveau spod ręki Jules’a Lavirotte’a (1901), spaprane nieco współczesnymi wstawkami. Ale nie bardzo.
Jak przeglądałem te zdjęcia naszła mnie refleksja, luźna i dość nienachalna. Mogą ją sobie pominąć, poprzestając na pierwszym informacyjnym zdaniu, wszyscy scrollerzy, klikacze i osoby, które po przeczytaniu więcej niż jednego zdania muszą poleżeć i odpocząć.
Otóż budynek ze zdjęć można oglądać i podziwiać w każdej chwili – miał on sporo szczęścia.
Polegało ono przede wszystkim na tym, że stanął w Paryżu. A stolicy Francji nikt nie bombardował z samolotów i nie ostrzeliwał z armat przez trzy tygodnie, jak pewnego innego dużego miasta przy jego zdobywaniu w 39-tym. Nic z tych rzeczy.
Nikt też nie zrównał go z ziemią w 1944 roku, podczas zażartych walk ulicznych, ani później, w ramach planowego niszczenia miasta dynamitem, trotylem i miotaczami ognia.
Nie, ta kamienica stoi sobie spokojnie od 1901 roku, pośród tysięcy innych. Jedne są z XVI wieku, inne z XIX. Ani jednej nie nie stała się krzywda. I każda z nich jest oryginałem, to żadne repliki postawione na nowo w miejscu żałosnej kupy okrwawionego gruzu.
Nikomu też nie przyszło do głowy oberżnąć i wywieżć w skrzyniach fantazyjnych okuć i bajkowych klamek, zagrabić zawieszonych na ścianach obrazów i zastawionych porcelanowymi bibelotami mebli z epoki. Nikt nie spruł dębowych parkietów. To wszystko zapewne nadal tam jest.
Meble i dzieła sztuki pozostały na miejscu być może również dlatego, że w ramach dzikiej „reprywatyzacji” nikt nie spylił za psi pieniądz tej nieruchomości jakiejś hienie z papierem zaświadczającym, że jest opiekunem 138-letniego staruszka, i mieszkańcy nie zostali wyrzuceni na zbity pysk z całym dobytkiem.
I nikt zapewne nie upomina się o zwrot budynku, nawet jesli któryś z jego mieszkańców lub właścicieli znalazł się w 1942 roku wśród 6900 Żydów prawilnie stłoczonych przez francuską policję na Velodrome d’Hiver, skąd zostali w biały dzień odesłani pociągami wprost w czeluść krematoryjnych pieców.
Nic takiego się nie dzieje.
Oj, miał kupę szczęścia ten piękny, nieskromny budyneczek, że zbudowano go właśnie tam, w Paryżu.
Tam ma spokój.
I stoi tak sobie, perełeczka jedna, przy Avenue Rapp, numer 29, i daje się podziwiać. A czas i historia opływają ją leniwie po obu stronach, niczym wody spokojnej rzeki wystający z nurtu głaz…
[zdjęcia: domena publiczna]