Coś się, coś się popsuło i najwyższa przerzutka przestała wskakiwać. Podłubałem trochę przy niej sam, ale szybko dałem spokój, urządzenia, mechanizmy i inne takie techniczne dziwolągi to nie dla mnie. Potrafię zepsuć budzik śpiąc jedynie w jego pobliżu. Szczęściem przypomniałem sobie, że Stara Kubiakowa, co to zawsze wie kto, gdzie, z kim, kiedy i za ile mówiła mi całkiem niedawno o nowym warsztacie naprawczym otwartym gdzieś tu w okolicy jakiś miesiąc temu. Prowadzi go podobno utalentowana złota rączka, która według mojej wścibskiej sąsiadki zreperuje wszystko co mechaniczne, od maszyny do szycia po transkontynetalną rakietę balistyczną. No to zobaczymy, pomyślałem, dajmy człowiekowi szansę.
Po obiedzie wskoczyłem na rower i popedałowałem. Ledwie odjechałem sto metrów od domu zaczął mżyć drobny deszczyk, ale nie chciało mi się już zawracać.
O dżi-pi-esach i innych nawigacjach z satelity nikomu się wówczas jeszcze nie śniło, kierowałem się więc wyłącznie wskazaniami wewnętrznego radaru Starej Kubiakowej, zwykle nieomylnego. Tym razem było podobnie, trafiłem od razu. Na szczęście nie było daleko. W sumie miasto też mamy nie takie duże.
Niewielki, ale dobrze widoczny warsztat przytulał się bokiem do wzgórza, na szczycie którego niezasłużenie pysznił się najbrzydszy gmach miasta – brudnoszary, ponury kloc komendy policji.
Właściciel warsztatu, drobny, krępy człowieczek o powierzchowności nijakiej chronił się przed padającym kapuśniaczkiem pod szerokim blaszanym daszkiem u wejścia do warsztaciku.
Wychwalany pod niebiosa przez Starą Kubiakową mechanik miał na sobie ciemnogranatowy fartuch roboczy, a jakże, tu i ówdzie maźnięty jakimś smarem czy innym olejem. Prosty zabieg marketingowy, mający zapewne zwiększyć wrażenie fachowości nosiciela onego fartucha. Że niby zarobiony taki. I poświętliwy, tyra i nie oszczędza się.
Nosiciel fartucha może i tyrał bez wytchnienia, ale raczej kiedy indziej, bo akurat teraz z założonymi rękami opierał się ramieniem o metalowy słupek podtrzymujący zadaszenie i wpatrywał skupionym wzrokiem w jakiś odległy punkt. Ani drgnął, kiedy metr od niego zeskoczyłem z roweru. Stał niewzruszenie i gapił się w siną i dżdżystą dal.
Pobiegłem wzrokiem w kierunku jego spojrzenia.
Obiektem objętym obserwacją przez zapakowanego w strój roboczy rzemieślnika okazał się wysoki, ceglany komin sterczący ku niebu w odległości jakichś trzystu metrów. Dawniej zapewne dumnie czerwony, obecnie brudny i okopcony do ciemnobrunatnej nijakości, wrośnięty w przestrzeń miasta do tego stopnia, że prawie niezauważalny dla jego wieloletnich mieszkańców. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział unoszący się z niego dym. Nie wiem nawet jakiej fabryce czy cegielni służył. Po prosty samotny, nieczynny komin, tak stary, że przestał już nawet pełnić rolę punktu orientacyjnego. Od dawna nikt już nie mówił „Skręcisz w lewo za tym starym kominem”, nawet Stara Kubiakowa nic o nim nie wspomniała podając mi namiary warsztatu. Był tu od początku świata i pewnie postoi do tego świata końca, jakoś nie znalazł się dotąd nikt zainteresowany jego wyburzeniem. I chyba już się nie znajdzie, a na samoistną anihilację obiektu też stawiać trudno, bo trzęsienia ziemi są u nas rzadkie. Ot, taki zapomniany totem bez wyznawców. Falliczny symbol niezmienności miejskiego krajobrazu. Znak co mu się znaczenie zagubiło. Środkowy palec, który dzielnica robotnicza dumnie onegdaj wystawiała w stronę komendy. Tyle tylko, że tej dzielnicy robotniczej już nie ma, siedziba sił porządku spogląda z wysokości swojego wzgórza na to co z niej pozostało niemal pogardliwie, z pobłażliwym brakiem większego zainteresowania.
Czas mijał, a właściciel warsztaciku stał i wlepiał się w komin. Minę miał przy tym taką, jakby dostał właśnie absolutnie pewny cynk, że stary komin już-już za chwilę zawali się z hukiem albo wśród płomieni wystartuje w kosmos niczym rakieta. Względnie ruszy tylko na popołudniową przechadzkę po okolicy. W każdym razie zrobi coś spektakularnego. Człowieczek w fartuchu wyglądał jakby za nic nie chciał przegapić tego czegoś, choćby miał czekać całe życie, tu, pod daszkiem, z założonymi na piersiach rękami i lekko oparty o słupek. Nie zwracał uwagi na nic.
Nie zwrócił uwagi nawet na własnego wodnistego smarka, który cichaczem wyjrzał mu z dziurki nosa i powoli ale uparcie wysuwał się coraz bardziej. Ja wręcz przeciwnie, nie dość, że to zauważyłem, ale wręcz przez długą chwilę patrzyłem zafascynowany na to ślimacze wysuwanie. Skapnie? Czy utrzyma się? Wiem, to chore, ale dosłownie nie mogłem oderwać wzroku. Gapiłem się jak królik w światła nadjeżdżającej ciężarówki.
Ocuciły mnie dopiero czyjeś podniesione głosy. Jakaś parka szła właśnie w stronę komendy policji, prowadząc pod wspólnym parasolem hałaśliwą sprzeczkę. Ładna długowłosa blondynka w jaskrawozielonej sukience wykrzykiwała coś o tym, że nie życzy sobie, żeby on składał papiery na psa. Miała silny wschodni akcent, rosyjski albo ukraiński. Chłopak odkrzykiwał jej groźnie frazesami o obywatelskim obowiązku i osobistym powołaniu. Jego ton stał jednak w jaskrawym kontraście z wyrazem twarzy – patrzył na dziewczynę miękko, z miłością, i uśmiechał się ciepło słuchając jej wrzasków.
Przeszli o pięć metrów od nas, wciąż się przekrzykując. Oparty o słupek mechanik nawet nie odwrócił głowy. Nadal gapił się na stary komin jak zahipnotyzowany.
Skoro już wcześniej przyjąłem za pewnik, że w najbliższym czasie komin raczej się nigdzie nie wybierze, nie pozostało mi nic innego jak odłożyć na później panamajstrową kontemplację widoku budowli. W tym celu pochyliłem się do ucha człowieczka i chrząknąłem, dość głośno.
Mechanik ocknął się. Pociągnął nosem. Glut zniknął w dziurce, z ohydnym ślisko-warczącym odgłosem. Wzdrygnąłem się.
– Mariek, ja tjebje proszu! – usłyszałem w oddali głos dziewczyny w zielonej sukience.
– Irmina, dajże w końcu spokój! – udawał złość tamten.
Właściciel warsztatu oderwał się od swojego słupka i obrócił ku mnie pucołowatą twarz.
– Mmmmm? – zapytał, raczej mało zachęcająco.
– Widzisz, najwyższa przerzutka nie chce… – z werwą rozpocząłem wyjaśnienia i równie szybko je przerwałem. Mój wzrok padł bowiem na kartkę formatu A3, zatkniętą w okienku warsztatu, po wewnętrznej stronie. Na kartce wielkimi czarny literami wydrukowany był napis:
NAPROSTOWYWANIE SIE KUŁ WE FURKACH
Odebrało mi mowę.
Zamknąłem oczy.
Otworzyłem oczy.
Napis nadal tam był, wetknięty za kratę, i ani myślał znikać.
Wyciągnąłem palec w stronę okienka i wydukałem:
– Co to… co to jest?
Mechanik odwrócił się powoli. Popatrzył na napis z niekłamaną czułością.
– Nowa działalność – odrzekł, dumnie prostując się na całą swoją nikczemną wysokość. – Robim to od tygodnia. Jest popyt, jest podaż, proszę bardzo. Natentychmiast.
– Nie pytam co tu robisz – zirytowałem się. – Pytam o ten napis!
Spojrzał na mnie jak na kosmitę.
– To reklama – wyjaśnił powoli. – Skąd klient ma wiedzieć, że już to robimy?
– Ty to pisałeś?
– Ta-ak – potwierdził. Zadowolony był z siebie jak nie wiem co. – Sam wymyśliłem i zrobiłem też sam.
Podniósł przybrudzone smarem ręce na wysokość twarzy i poruszając palcami niczym pianista dodał:
– Na komputerze.
Jego głos wręcz ociekał satysfakcją.
Pokiwałem głową. Właściwie to żal mi się człowieka zrobiło.
– A edytor ci tego nie podkreślił? – spytałem.
– Kto? – przestraszył się.
– Edytor tekstu – wyjaśniłem dobrotliwie. – W komputerze.
– Jaki tam dytor, coś ty? – obruszył się mechanik. – Zrobiłem to w takim specjalnym programie dla prawdziwych pisarzów. We włordzie.
Poskrobał się po głowinie, co miało zapewne wspomóc pomyślunek, ale wywołało jedynie niagarę łupieżu. Klapy jego fartucha z granatowych w okamgnieniu zrobiły się białe.
– Właściwie to podkreśliło mi toto jakimś szlaczkiem – przyznał po namyśle. – Wężykiem jakimś takim fikuśnym. Czerwonym.
– A jednak – powiedziałem z przekąsem.
– Yhy – potwierdził radośnie. – Nawet pomyślałem sobie, że to będzie ładnie wyglądać. Reklamowo.
Posmutniał nagle. I pociągnął nosem. Śśśwrr! – zafurkotało. Obrzydliwość.
– Ale z drukarki już wyszło bez szlaczka – poskarżył się. – Szkoda trochę.
Jeszcze raz przyjrzał się napisowi.
– Ale co tam – machnął ręką. – Myślę sobie: trudno, nie ma szlaczka, to powieszę jak jest.
Nie podobało mi się to wszystko. Krępy mechanik, jego łupież, fartuch i ogłoszenie. I ten jego cholerny szlaczek. I brak szlaczka. I glut. I w ogóle.
Glut zresztą znowu wyjrzał mu z dziurki, tym razem jakby już śmielej. Widać nabierał wprawy.
Poczułem, jak ze złości jeżą mi się włoski na grzbietach dłoni. Jeszcze raz spojrzałem na napis.
– We furkach, powiadasz? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
– No – kiwnął głową z entuzjazmem. Sypnęła nowa porcja łupieżu. Cofnąłem się o krok. Na nogach miałem czarne tenisówki i wolałem żeby takie pozostały.
Do tego znowu pociągnął nosem. Śśśwrr! – glut podjechał do góry. Szału można było dostać.
Zęby zaciskały mi się coraz mocniej.
– I w bajkach – rzucił człowieczek ni z tego ni z owego.
Mój szczękościsk zwiotczał momentalnie. Właściwie to kopara opadła mi do ziemi.
– Chyba dopiszę te bajki… – wskazał kciukiem ogłoszenie. Zaniemówiłem. Znowu, drugi raz od początku tej rozmowy. Miał facet talent.
W ciszy, która zapadła, każdy z nas zajął się czymś innym: on się namyślał, ja tylko czekałem aż wróci mi głos. No coś podobnego, w życiu bym się nie spodziewał! Koleś wygląda, jakby z książki skorzystał raz w życiu, i to w celu podparcia nią kiwającego się stolika, a tu proszę, kolega po fachu. Literat, okazuje się. Bajkopisarz.
Od razu popatrzyłem na niego przyjaźniej. Przy okazji odzyskałem mowę.
– Pi… piszesz bajki? – spytałem. – Takie dla dzieci?
– Co? – łypnął koso. W oczywisty sposób nie zrozumiał.
– No, sam powiedziałeś przed chwilą…
– Jak można napisać bajka? – zirytował się. – Bajki się reperuje.
Tym razem nie zrozumiałem ja. I chyba dało się to zobaczyć na mojej twarzy, bo mechanik pospieszył z wyjaśnieniem nie czekając na żadne pytania pomocnicze.
– Bajk to motocykl – wytłumaczył. – Po amerykańsku – dodał z dumą.
Potem wsadził ręce w kieszenie fartucha i krytycznie przyjrzał się mojemu rowerowi.
– Właściwie to też bajk – powiedział i pociągnął nosem. Śśśśwrr! Kurwa!
Trzeba interweniować w obronie polszczyzny, pomyślałem. Ostro i zdecydowanie. Może nawet siłowo. Ojczyzna wzywa.
Jednak wprzódy ponownie otaksowałem mechanika wzrokiem. Tak na wszelki wypadek.
Na oko wyglądał na sporo mniejszego ode mnie. I szczuplaczek był. Taki kurdupelek-elemelek. Na ogół unikam wchodzenia w spory, jeśli gabaryty adwersarza przerastają moje argumenty. No, chyba że jest to spór zbiorowy. To znaczy kiedy jestem z kolegami. Wtedy co innego.
To nie tak, żebym był tchórzem, czy coś. Ja po prostu mam niski IOC, czyli Indeks Odwagi Cywilnej. To wrodzone, odziedziczyłem po dziadku Gienku. Podobno w rodzinach sporo cech osobniczych przekazywanych jest w ten sposób, z przeskokiem pokoleniowym. Zresztą ja bardzo lubię mojego dziadka. Całkiem nie wiem dlaczego złe języki nazywają go dekownikiem. Albo dezerterem.
Tu jednak sytuacja wyglądała korzystnie. Człowieczek nie dość, że kurduplowaty, to jeszcze bez wsparcia, sam jeden znaczy. Dobra nasza. Podsumowawszy wyniki obserwacji uznałem, że w tych okolicznościach mogę sobie pozwolić na bezpośredniość, a jak zajdzie potrzeba to nawet na bezczelność. Można działać.
Zobaczysz – pomyślałem – już ja ci tu zrobię taką repolonizację mediów, że rus… że polski miesiąc popamiętasz!
– Całkiem do dupy ten napis! – wypaliłem odważnie.
Skulił się.
– Musisz to zmienić! – zażądałem. – I to raz-dwa!
Skurczył się jeszcze bardziej. Aż przysiadł.
– Ale… że co? – zająknął się. – Nie rozumiem.
Wybitnie nieogarnięty jegomość.
– Posłuchaj no, wybitnie nieogarnięty jegomościu ty – powiedziałem napastliwie. – W Polsce jesteśmy, nie?
– No… tak – przyznał, ale niepewnie, jakby nie był o tym do końca przekonany.
I znów – śśśwrr! – pociągnął nosem. No żesz w mordę, zabiję gnoja za to smarkanie!
– A ten napis, ta twoja reklamka za trzy grosze całkiem nie spełnia wymogów! – ujawniłem pretensje na stół. – Tu nic nie jest po polsku.
Z miną pełną żałości patrzył to na mnie, to na swój nieszczęsny wydruk.
– O, proszę – ciągnąłem. – Weźmy to „naprostowywanie się”. Co to w ogóle ma znaczyć? I po jakiemu to?
Myślał długą chwilę. Czekałem cierpliwie. Smark chwilowo nie pojawiał się polu widzenia.
– No bo… – zaczął niepewnie osobnik w fartuchu – u nas krawężniki wysokie…
– I co z tego? – wziąłem się pod boki. – Co to ma do rzeczy?
– Ludzie parkują – kontynuował ostrożnie. – Na chodniczki wjeżdżają… a felgi się krzywią od tego… Mus naprostować…
Chcąc nie chcąc musiałem mu przyznać rację. Faktycznie, krawężniki mamy w mieście wyrośnięte, odkarmione i mięsiste. I porządnie wrośnięte w grunt. Zdolne atakującym je pojazdom stawić zdecydowany odpór, niczym mury Akki krzyżowcom. Mało to razy omal nie wyleciałem z siodła mojego wiernego welocypedu, próbując wskoczyć na taki wybujały krawężnik? Gość wiedział co mówi. Problem krzywych felg musiał być u nas niemały, porównywalny pewnie do problemu krzywych kręgosłupów, krzywej cukrowej i krzywej wzrostu sprzedaży. O krzywej Laffera nie wspominam, nie istniała jeszcze wtedy, przynajmniej w naszym kraju.
– No dobrze, prostowanie rozumiem, znam nasze ulice – przyznałem. – Ale po co to „sie”?
– No i SIE je naprostowuje, co nie? – powiedział akcentując wyraźnie. – Te felgi, znaczy.
Milczałem.
– O, tutaj – wskazał na drzwi warsztatu. – Jak SIE naprostuje, to już są naprostowane. Właśnie to robię…
– Dobra, rozumiem – przerwałem. – Niech będzie. Ujdzie. A po co to kretyńskie „kuł”? Kto kuł? I po co to kucie? Co ty, kowal jesteś?
Znowu zaczął drapać się po czerepie. Tym razem nie musiałem się cofać – zapas łupieżu wyczerpał mu się chyba podczas poprzedniego wysiłku umysłowego. Zastanawiał się długo, uciekając wzrokiem w bok. Minę miał jak ktoś, kto stoi przed wyzwaniem wytłumaczenia całkiem prostego zagadnienia osobnikowi z innej strefy kulturowej, i to takiemu, co własne niezrozumienie odbije sobie na tłumaczącym, możliwe że przy użyciu siły.
– No, furki i bajki… – zaczął ostrożnie.
– Samochody i motocykle – czujnie wpadłem mu w słowo.
– Tak, tak, samochody i motocykle – natychmiast gorliwie się poprawił. – Właśnie one. No to one jeżdżą na kołach, co nie?
Kiwnąłem głową twierdząco, że chwilowo owszem, na potrzeby postępowania wyjaśniającego, mogę przyjąć taką tezę. To go trochę ośmieliło.
– Inaczej by nie jeździły, co nie? – brnął dalej.
– Załóżmy – przyznałem łaskawie. – Do czego zmierzasz?
Człowieczek, wyraźnie już ośmielony spokojnym tonem mojego głosu, przystąpił do wyjaśnień, tyleż gorliwych co niezbornych.
– No… bo widzisz… te koła, kółeczka… – plątał się w zeznaniach. – One strasznie się krzywią jak furka… eee… samochodzik, znaczy, wjedzie na taki krawężniczek…
– Już wspominałeś – przerwałem lodowato.
– Eee… no tak – zacukał się. – No i właśnie… eee… strasznie dużo tych pogiętych felg. Znaczy się kół.
– No i? – zapytałem słodko.
Zebrał się w sobie.
– No i dlatego rozszerzylim działalność – wyrzucił z siebie. – Ja rozszerzyłem, znaczy się. O to naprostowywanie. Kół. Się.
Zadowolony z przemowy siorbnął nosem. Zazgrzytałem zębami słysząc ten obrzydliwy dźwięk.
Mechanik znowu skulił się ze strachu. Nie pokojarzył jednak mojego zgrzytnięcia z hałaśliwą wędrówką jego gila w głąb nozdrza, zląkł się raczej, że uznałem jego tłumaczenia za mało wiarygodne lub niezrozumiałe. Postanowił to więc naprawić. Nabrał powietrza w płuca i na nowo zaczął mi klarować, czym właściwie się zajmuje. Co gorsza – przyspieszył, i nie dotyczyło to wyłącznie tempa wyrzucanych przez niego słów, ale również częstotliwości pociągania nosem. Wyglądało to mniej więcej tak:
– No wiesz, ja to z tych porządnych jestem… (smark powoli pojawia się w polu widzenia, a kuku!) Nie odstawiam fuszerki, każden jeden ci to powie… (pociągnięcie nosem, rozlega się ohydny odgłos) Mus się rozwijać, bo konkurencja duża… (glut wygląda z norki) Naprostowywać umiem jak nikt, rozumiesz… (śśśwrr!) Miejscówkę mam dobrą, to prawie centrum… (a kuku! gil melduje się na zewnątrz) Teraz będę mógł zapoznać nowych klientów. Takich co by tu nawet nie zajrzeli, gdyby nie te felgi… (odwrócone smarknięcie, do środka).
Facet chyba widział po mnie, że mam wielką ochotę zakończyć dyskusję przy użyciu przemocy fizycznej i najwyraźniej uznał, że im dłużej będzie się tłumaczył tym bardziej odwlecze moment oberwania w ucho. Na domiar złego, jak przystało na jednostkę ewidentnie nienawykłą do dłuższych przemówień zaczął pomagać sobie rozbudowaną gestykulacją. Czyli jął machać rączętami z zapałem godnym górnika Stachanowa.
– Rozumiesz, jeździ gościu nowiuśkim samochodzikiem, bez awarii, nikogo nie stuknął, to czego by on szukał we warsztacie? A jak rypnie kółeczkiem w krawężnik, felga wygięta, albo i dwie, to on tu zaraz, w dyrdy znaczy się, przyleci ¬– perorował mechanik, wyraźnie już rozgrzany. – I jak człek zobaczy, że ja mu tu autko na glanc odpicuję, to potem wraz przydyrda, i kolegom rozpowie. Klienta trzeba umieć zanęcić, tu nie ma to a tamto. I dlatego to ogłoszenie żem wywiesił.
Stałem jak ogłupiały, a człeczyna rozpędzał się coraz bardziej. Zaczęło mi się kręcić w głowie od nadmiaru bodźców, wzrokowych i akustycznych. Łypałem to na feralny napis, to na tego okropnego gila, któremu najwyraźniej spodobała się hałaśliwa zabawa w chowanego i nagle uświadomiłem sobie, że sens słów małego mechanika już wcale do mnie dociera, że zbiły się one w moich uszach w jeden bełkotliwy ciąg, z krótkimi interwałami furcząco-wilgotnego podciągania smarka. Facecik w fartuchu paplał, jego ohydny glut jeździł w górę i w dół jak szybkobieżna winda, a urągający wszelkim zasadom pisowni reklamowy napis migał mi w oczach.
WE FURKACH – glut a kuku! jest – śśśwrr! gluta nie ma – WE FURKACH – a kuku! glut jest – śśśwrr! nie ma – WE FURKACH – a kuku! – śśśwrr! – WE FURKACH – a kuku! – śśśwrr!… i tak w kółko, bez końca! Galopada obrzydliwości. Rozpędzona karuzela obłędu.
Gwałtownie zamachałem rękami.
– Dosyć tego! – zakrzyknąłem, aby jakoś przerwać ten trans. – Wystarczy!
Tamten zamilkł natychmiast.
– Mam to gdzieś, co ty tu robisz z tymi kołami! – wrzasnąłem. – I ile tych kół jest! Ogłoszenie reklamowe ma być porządnie napisane. Po polsku! A nie jakieś furki, bajki i inne smarki. W języku polskim, rozumiesz?
Bez słowa pokiwał głową, że tak, rozumie i popiera.
– No to po pracy zasuwaj do domu i… – tu wyciągnąłem ręce i pomachałem mu palcami przed samym nosem, przedrzeźniając jego wcześniejszą pianistyczną pantomimę – … pisz na nowo! I pamiętaj! Żadnych furek i bajków! Ma być w języku polskim!
– Dobrze – odparł potulnie.
– Koniecznie w języku polskim! – podkreśliłem jeszcze raz. – Nie wstydź się naszej pięknej ojczystej mowy! Śmiało! Z przytupem. Z przyświstem. I z wykrzyknikiem!
Gorliwie kiwał łebkiem w rytm moich słów.
– I zrób coś z tym katarem! – dorzuciłem.
Kolejne kiwnięcie głową.
– Do roboty! Sprawdzę jutro – ostrzegłem wsiadając na rower.
– A ta przerzutka? – zapytał cichutko.
Prawda, przerzutka! Całkiem zapomniałem w wirze walki o poprawną polszczyznę. Szajse!
Zsiadłem z roweru i oddałem kierownicę mechanikowi.
– Do jutra – rzuciłem krótko, po czym podniosłem kołnierz kurtki i raźno pomaszerowałem na przystanek.
Następnego dnia, ledwie przełknąłem obiad, pobiegłem do warsztatu sprawdzić efekty mojej językowej krucjaty. I odebrać rower, naturalnie.
Już z daleka widziałem, że kurduplowaty mechanik czeka przed wejściem do warsztatu, pod daszkiem. Obok stał mój rower.
Idąc, rzuciłem okiem na stary komin. Też stał na swoim miejscu.
Na mój widok właściciel warsztatu wyprostował się i demonstracyjnie wyciągnął z kieszeni chusteczkę. Zdążył oczyścić nos zanim się zbliżyłem. Nie odezwał się, gdy podszedłem. Stał tylko i patrzył mi prosto w oczy, a w jego wzroku było wyzwanie.
Spojrzałem ciekawie w okienko warsztatu, na reklamę. Napis zmienił się. Teraz brzmiał:
NAPROSTOWYWANIE SIE KUŁ W JĘZYKU POLSKIM
I trzy wykrzykniki.
Kiwnąłem głową z aprobatą.
– No – mruknąłem. – Teraz to co innego.
[zdjęcie: domena publiczna]