Poniższa notka przedstawia wyniki przeprowadzonego właśnie plebiscytu na Największego Twardziela Kinematografii Światowej. Badanie to zostało wykonane na reprezentatywnej grupie osób, które znam osobiście i o których wiem na pewno, że się znają na filmie. Czyli konkretnie: na mnie. Grupa badana skromna zatem ilościowo, ale poważna. Wszedłem również w skład grupy kontrolnej, służącej do weryfikacji wyników uzyskanej w pierwszej. Rezultaty, ku mojemu zdziwieniu, pokrywały się w obu grupach w stu procentach, badacze sprawdzili dwa razy. Zadziwiająca zgodność. Kto stanowił zespół badaczy, nie muszę chyba wspominać, bo to jasne. Też był jednoosobowy.
Tym z pań, które wzdychają do nosicieli muskulatury wypasionej na suplementach względnie grymasu znudzonego abnegata z cygarkiem tlącym się w kąciku ust, wyniki plebiscytu mogą nie przypaść do gustu. Zwycięzcą (przypominam że jednogłośnym) nie jest bowiem ani Bruce Willis w przybrudzonym podczas walki brudnym podkoszulku (w „Szklanej pułapce” jeszcze od anonimowego projektanta męskiej bielizny, potem, w „Piątym elemencie„, już spod ręki J.-P. Gaultiera), ani niezwyciężony Czarny Arnold w dowolnym wcieleniu, z Terminatorem włącznie. Również i nie Mel Gibson, co z tym swoim wzrokiem obłąkańca potrafi zaciukać każdego drania w polu widzenia oraz większość tych spoza widnokręgu. Ani Sly, obojętne czy w kostiumie skrzywdzonego przez los i złych ludzi weterana wojny w dżungli czy też w zabawnym kapelutku boksera nie do ubicia. Nawet nie generał Maximus Decimus Meridius, ani nawet – choć może to dla niektórych być nie lada szokiem – Franz Maurer i Jurand ze Spychowa. O dziwo, laur Pierwszego Tough Guya nie przypadł również żadnemu z licznych wcieleń Clinta Eastwooda, chociaż gość bez problemów załapał się na pudło, fakt. O reszcie towarzystwa aspirującego do tytułu nie chce mi się wspominać, o jakichś tam kolejnych Bondach czy innych Vinach Dieslach, bo w porównaniu z wyżej wymienionymi to pizdy. Z wyłączeniem Toma Hardy’ego, który pizdą nie jest.
Z wytypowaniem zwycięzcy kłopotów nie miałem najmniejszych, ta postać wygrywa we wszystkich kategoriach i po zastosowaniu dowolnego kryterium. Nie ma po prostu na nią lewara. W walce, którą toczy, przeszkodą nie może być nawet… jej własna śmierć. I to nie byle jaka, ale totalna fizyczna anihilacja w rozpalonym piecu martenowskim. Esencja survivalu.
Do rzeczy zatem. Do mównicy zbliża się już bowiem wyfraczony konferansjer, ściskając w spoconych dłoniach kopertę zawierającą nazwisko postaci, która zostawiła wszystkich walczaków kina w pokonanym polu…
And the winner is… Ellen Ripley, the last survivor from „Nostromo„. W czterokrotnie niezapomnianej kreacji Sigourney Weaver. Najtwardszy z najtwardszych twardzieli w historii kina. Uwaga: nie „twardzielka”, celowo nie wydzielam tu osobnej kobiecej kategorii, ale właśnie „twardziel”, bo panią porucznik z kwadrylogii „Obcego” śmiało można z jej męskimi odpowiednikami zamieść na jedną kupę – ma jaja większe od nich.
Pora uświadomić sobie, że największym twardzielem w historii kina była kobieta. Tak, kobieta, istota wiotka i delikatna, wrażliwa i podatna na ciosy. Stawiana raz za razem na pozycji z góry skazanej na porażkę: słaba niewiasta kontra mordercze potwory z kwasem w żyłach. Cóż, taki los…
My, widzowie, to mamy fajnie. Dopieszcza się nas, daje żyć. Twórcy cyklu dbali o to, żebyśmy pomiędzy kolejnymi dawkami makabry mieli kilkuletnie odstępy na normalne życie. Jakieś zakupy, seks z nieprzypadkową osobą, jakąś tam pracę, książkę (kto lubi), jeden czy drugi rozwód, Pierwszą Komunię Świetą dzieciaka, takie tam codzienne pierdolety. Słowem: dali nam czas na oddech od horroru, bo filmy powstawały co kilka lat. Pewnie po to, aby nam się mózgi nie przegrzały a serca nie wyskoczyły z gardeł. Przy okazji mieliśmy też luksus zatęsknienia do kolejnych perypetii głównej bohaterki. Sama Ripley tego komfortu nie ma. Od momentu pojawienia się w jej życiu krwiożerczego ohydztwa skromna pani pilot nie ma chwili wytchnienia, nawet jeśli scenariuszowa przerwa w akcji trwa kilkadziesiąt lat. Nie dla niej: ona po morderczej walce zamyka oczy (czy jest to długotrwała hibernacja czy wspomniana wyżej śmierć) a za chwilę je otwiera i znowu znajduje się na pierwszej linii boju. I to boju z najbardziej bezwzględną, najwredniejszą maszyną do zabijania, jaka przemyka po ekranach kin. Gehenna nie ma początku i końca, zagrożenie nie znika nigdy. Dla Ellen Ripley ta epopeja to Neverending Nightmare, Alicja w Krainie Koszmarów bez nadziei na happy end czy choćby przebudzenie z nocnej mary.
Realizatorzy serii zadbali o to, żeby każdy kolejny film należał właściwie do innego gatunku, i zgodnie z ich wizją zmienia się także Ripley. Ewoluuje stopniowo, aż do stadium potwora, matki potwora. „I am his mother” – mówi z przekornym uśmiechem w czwartej części cyklu spanikowanemu kosmonaucie, którego chwilę wcześniej uświadomiła, jak morderczy stwór rozwija się w jego klatce piersiowej. Naszej twardzielce ta ironia nie przeszkadza, jej nic nie zatrzyma w upartej i bezwzględnej eksterminacji jedynego w Kosmosie gatunku, którego przetrwanie oznacza nieuniknione starcie ludzkości z powierzchni Ziemi, nieuchronną i ostateczną apokalipsę w męczarniach. Z tą świadomością zstępuje po kolejnych stopniach upiornego przedpiekla, w którym nie ma miejsca na kompromisy, nie daje się pardonu i nie bierze jeńców.
Sigourney Weaver – kobieta o niebanalnej, niepokojącej urodzie (tak się zwykle mówi o paniach, których w żaden sposób nie można zaliczyć w poczet klasycznych piękności) i wspaniała aktorka. Co ciekawe, więcej jest w niej seksu w ostatniej części serii, kiedy była już dojrzałą kobietą, niż w „jedynce”, choć tam jest młodziutką dziewczyną z loczkami i gania w skąpych majtkach. Ale może tylko ja tak na nią spoglądam, bo mi się z kimś z mojej przeszłości kojarzy. Bardzo. W każdym razie – nie wyobrażam sobie, żeby Ellen Ripley mógł zagrać ktoś inny.
Drogie Panie – bądźcie dumne z ostatniej ocalałej z „Nostromo„. I bądźcie jak Ellen Ripley.
Drodzy Panowie – podziwiajcie Największego Fightera Srebrnego Ekranu.
Droga Sigourney, Damo z Łasicem – ukłony.
[zdjęcie i grafika – domena publiczna]