Ostateczny dowód potęgi Imperium Lechickiego!
Sensacyjne odkrycie polskich archeologów!
(korespondencja z terenu)
Z niekłamaną radością spieszymy donieść, że nauka polska wzbogaciła się w niepodważalny dowód na to, iż najzwyklejszym, ohydnym kłamstwem są wyssane z brudnego palca oszczercze enuncjacje i plotki, pochodzące z ośrodków wrogich naszemu wielkiemu narodowi i kolportowane przez rozmaitych śpiochów, agentów wpływu czy po prostu pożytecznych idiotów, jakoby początki naszej państwowości przypadały na drugą połowę dziesiątego wieku, czyli na okres panowania tak zwanego KSIĘCIA Mieszka I. A przecież w naszym kraju każde dziecko wie, że KRÓL MIECZYSŁAW (a nie żaden nędzny „książę”!) był według uznawanej w całym racjonalnym świecie Kroniki Prokosza czterdziestym dziewiątym w kolejności legalnie koronowanym władcą potężnego i stojącego na wysokim poziomie rozwoju cywilizacyjnego wspaniałego Imperium Lechitów.
Ale do rzeczy. Jak to się często zdarza w historii wielkich nacji, pozyskanie wspomnianego dowodu zawdzięczamy najzwyklejszemu przypadkowi. Otóż podczas rutynowych letnich prac wykopaliskowych niedaleko miejscowości Chyki-Dębiaki (woj. podkarpackie, a jakże) na głębokości ok. 2 metrów poniżej poziomu gruntu niczego niepodejrzewający archeolodzy odnaleźli dziwny drewniany przedmiot (ryc. 1). Ze względu na fakt, że znalezisko wymykało się jednoznacznym klasyfikacjom, na miejsce natychmiast zostali ściągnięci wszelkiej maści specjaliści, i to z najwyższej półki, gdzie akurat spoczywali. Poddali oni wykopalisko skrupulatnym analizom, mającym na celu ustalenie nie tylko historii bezcennego artefaktu, ale również określenie jego przeznaczenia, które to od początku nie było tak oczywiste jak mogłoby się wydawać postronnym amatorom. Należy z satysfakcją stwierdzić, że badania te zakończyły się pełnym – można nawet powiedzieć, że spektakularnym – sukcesem. Po długotrwałych i burzliwych nocnych naradach (na szczęście w Chykach-Dębiakach nie brakuje stymulantów gorących dyskusji, tak pomocnych podczas gwałtownych burz mózgów – bimbrownictwo to podstawa tamtejszej kultury rolnej) tajemniczy przyrząd został ostatecznie zidentyfikowany przez badaczy jako SZCZYPCE DO ŁECHTACZEK.
Rozmiary artefaktu imponują. Odnaleziony przedmiot ma bowiem długość 32 centymetrów i 6-centymetrowy rozstaw szczęk, co samo w sobie jest zastanawiające, a do czego jeszcze wrócimy. Z konieczności prezentujemy zdjęcie wykonane nieco amatorsko obok standardowej myszy komputerowej, albowiem profesjonalna miarka, jaką zwykle fotografuje się przy obiekcie, by dać satysfakcjonujące wyobrażenie jego wielkości, zaginęła gdzieś niestety podczas wspomnianej wyżej całonocnej dysputy naukowców. Może prowadzili jakieś badania porównawcze, w końcu to mężczyźni? Nie wiemy, nie znamy się, zarobieni jesteśmy.
Sama konstrukcja omawianego przedmiotu jest również wielce wymowna. Ergonomiczny kształt, prostota wykonania, szlachetny minimalizm (świadoma rezygnacja przez twórców obiektu z taniej pokusy pokrycia go zbędnymi zdobieniami) oraz nieskomplikowana obsługa jednoznacznie wskazują na pochodzenie autorów tego obiektu. Na przestrzeni dziejów historia odnotowała bowiem tylko jedną nację, która przy produkcji i wykorzystaniu przedmiotów codziennego, czy – jak w omawianym przykładzie – conocnego, użytku, bez sentymentów odrzucałaby magiczno-metafizyczno-mityczne odwołania, wyrażane poprzez pretensjonalne dekoratorstwo, na rzecz chłodnego praktycyzmu i twardego stąpania po ziemi. Tu nie mamy żadnych tajemnych rytuałów, jękliwych religijnych zaśpiewów czy wijących się po ziemi kłębów dymu z ofiarnych stosów. Nic z tych rzeczy, wyłącznie funkcjonalność i czysta pragmatyka. Tylko potężni Lechici byli zdolni do takiej – godnej zaiste najwyższego podziwu – skromności, co niewątpliwie stawia ich ponad innymi grupami etnicznymi, choćby pretensjonalnymi, zniewieściałymi Wikingami, co to byle łyżkę do lebiodowej polewki musieli wydłubać w tajemniczo skręcone węże i groźnie wyszczerzone smoki, całkiem z dupy wzięte na dalekiej Północy. Smoki były gadami, ergo – stworzeniami zmiennocieplnymi, a takie trzymają się z dala od lodu, mrozu i zimnego wiatru. Wie to każdy, phy.
Nasi uczeni, posiadacze umysłów ostrych jak brzytwa i żywych niczym rtęć, nie poprzestali na skrupulatnym zbadaniu i opisaniu bezcennego znaleziska, poszli znacznie dalej. I to po godzinach. Metodą modelowania retrospektywnego (obrazowanie wsteczne 3D) sporządzili opis takiej starolechickiej łechtaczki a nawet coś, co można nazwać jej profilem psychologicznym.
Nawet bez pomocy komputerów najnowszej generacji i wyrafinowanego do nich oprogramowania łatwo sobie wyobrazić jak duże, ruchliwe i groźne musiało być stworzenie, przedmiot, czy – w tym szczególnym wypadku – narząd, jeżeli do jego okiełznania potrzebne było narzędzie o rozmiarach odnalezionych w Chykach-Dębiakach szczypiec. No bo pinceta to nie jest, sami musicie przyznać. Według ustaleń biologów sterolechicka turbołechtaczka miała obły, podługowaty kształt, w kłębie liczyła ok. 8-10 cm, a jej średnicę szacuje się na jakieś 3 cm. Budowa pierścieniowa i rozbudowane umięśnienie czyniły ją podobną do odciętej przedniej części dżdżownicy rosówki (Lumbricus terrestris), tyle tylko, że schwytanej w okolicach czarnobylskiej zony wykluczenia, potem ostro przekarmionej (w tym odżywkami dla kulturystów), a na koniec wysłanej na siłownię. W sumie – terror i zgroza.
Mieliśmy tu gdzieś nawet komputerowy wydruk dokładnie obrazujący wygląd opisywanego narządu, dla celów poglądowych sporządzony przez uczonych w czasie wspomnianego modelowania retrospektywnego, ale się nam zagubił, a odręcznego szkicu wykonywać nie mamy najmniejszego zamiaru, gdyż po pierwsze: byłby to tylko portret pamięciowy, a jak wiemy pamięć, zwłaszcza po spożyciu pewnej ilości lokalnego samogonu, bywa chwiejna i nieprecyzyjna, a my tu nie chcemy fałszować historii, a po drugie najzwyczajniej się brzydzimy toto rysować. I trochę też obawiamy. Pozwolimy sobie zatem odwołać się w tym miejscu do wyobraźni czytelnika.
Przejdźmy teraz do wspomnianego powyżej profilu zachowań narządu będącego przedmiotem niniejszych rozważań. Tryb życia słowiańskiej pra-łechtaczki był w ogólnych zarysach odzwierciedleniem jej budowy. Silna i wytrzymała niczym tolkienowski krasnolud, agresywna i złośliwa jak teściowa przyłapana na wyżeraniu ciasta z lodówki, a przy tym odporna na niesprzyjające warunki otoczenia niby polityk Nowoczesnej na racjonalne argumenty, z pewnością siała postrach i spustoszenie wśród ówczesnej żywiny. W równym, niezalesionym terenie była zdolna rozwinąć imponującą prędkość 20 km/h, a zwrotnością dorównywała wystraszonej łasicy, zaś w warunkach prastarego boru naturalny spadek możliwości szybkościowych kompensowała wzmożoną wściekłością i histeryczną nienawiścią wobec wszelakiej leśnej fauny. Doprawdy, dreszcz przerażenia przebiega po grzbiecie na samo wyobrażenie szaleńczego rajdu takiej łechtaczki przez leśne ostępy, kiedy w morderczym szale rozganiała wilcze watahy, obrywała uszy niedźwiedziom, hurtowo wypruwała krety z poszycia i wydłubywała oczy rosomakom.
Zwróćmy jeszcze raz uwagę na eksponat nr. 1 – długość ramion szczypiec wskazuje bez ochyby, że niebezpieczny był wszelki kontakt takiej turbołechtaczki z ciałem operatora przyrządu, a dobrze widoczne na zdjęciu, charakterystyczne ząbkowanie na chwytaku podpowiada nam, jak trudno było ją utrzymać nieruchomo – zwłaszcza, że w okresie wzmożonej aktywności jej powierzchnia pokryta była specjalną, dającą poślizg substancją ochronną, czymś w rodzaju organicznego smaru.
Według wstępnych ustaleń biologów starolechicka łechtaczka była również uzębiona i najprawdopodobniej (tu antropolodzy nie są zgodni) także jadowita. Uczeni dowiedli ponadto, że narządy te szczególnie agresywne były w nocy z 21 na 22 czerwca, na terenie Imperium Lechickiego zwanej Nocą Kupały (lub nocą kupalną) ze względu na dużą obfitość kup, pozostawianych przez ludność w lasach po sobótkowych ucztach. Wiadomo również ponad wszelką wątpliwość, że dzielne lechickie kobiety próbowały w tę noc nieco powściągać krwiożerczy temperament swoich łechtaczek, zmyślnie poddając je krótkotrwałemu działaniu wysokiej temperatury (skoki przez ognisko).
Trzeba uczciwie zaznaczyć, że nie tylko domniemana jadowitość starolechickiego narządu wzbudziła wątpliwości badaczy. Naukowcy nie osiągnęli również consensusu w sprawie przyczyn, dla których ówczesne lechickie łechtaczki charakteryzowały się aż tak nieprzyjaznymi przymiotami – zagadnienie to stało się powodem ostrego podziału wśród naszych uczonych. Otóż behawioryści, pospołu z epidemiologami, twardo lansowali tezę o zawleczonym z zachodu – jak wszystkie choroby przenoszone drogą płciową – feminizmie, który kazał łechtaczkom zarażonych nim kobiet niszczyć i zwalczać każdy pierwiastek samczy (w tym konkretnym przypadku chodziło o ten pierwiastek noszony w spodniach).
Z tym poglądem nie zgodzili się genetycy, wysuwając śmiałą kontrhipotezę, według której rozmiary i agresja łechtaczek była efektem opracowanych przez kapłanów Swarożyca i prowadzonych przez wiele pokoleń eksperymentów hodowlanych, w wyniku których uzyskano starannie wyselekcjonowaną linię niewiast wyposażonych w łechtaczki potrafiące osobiście stanąć na straży czci swoich posiadaczek i niczym żywe pasy cnoty zadbać o to, by taka Turbosłowianka nie pruła się z byle dupkiem jak ostatnia szmata, jakaś wiecznie niewyżyta pół-ryfka co ją chcica przydusza w nieustającej rui.
I nagle zrobiło się ciekawie, bowiem spór, jaki natychmiast rozgorzał pomiędzy obiema grupami, był nie tylko wielce inspirujący ale i gorący niczym saharyjskie piaski w samo południe. Niespodziewanie jednak, i to w momencie, gdy na horyzoncie jęła już majaczyć zawsze miła środowiskom akademickim nadzieja na ciężkie mordobicie, wszystkich pogodził kol. G. Łupek, młody archeolog, a zrobił to w iście bandycki sposób, który doprawdy nie przystoi szanującemu się naukowcowi. Wysuwane przez niego całkiem niemerytoryczne pseudoargumenty w rodzaju cowyludziepierdoliciepowaliłowasjużcałkiem? czy jakałechtaczkajakakurwagomaćwielkalechia? połączone z pantomimą pukania się w czoło spowodowały, że oba zwaśnione obozy natychmiast zwróciły swój (lekko przekrwiony) wzrok oraz słuszny gniew na osobę bezczelnego niedouka i zjednoczone w oburzeniu na jego chamstwo pospołu wykopały go z sali zebrań. Od tamtej pory jest przez środowisko naukowe poddany bezwzględnemu ostracyzmowi, jako element wsteczny nie bywa dopuszczany do udziału w poważnych obradach i chadza spać o suchym pysku, nikt bowiem nie chce się z nim podzielić choćby łykiem bimberku. Niech ma. Może to nauczy go rozumu, zaprzańca.
Zostawiwszy jednak na boku dygresje o roboczych dyskusjach uczonych przejdźmy teraz do konkretów, czyli do zastosowania praktycznego odnalezionego artefaktu. Otóż sprawa okazuje się prosta jak konstrukcja cepa, choć przyznajemy, że sama scena użycia przyrządu w prawdziwym życiu mogła wyglądać dramatycznie, czytelników o słabych nerwach prosimy zatem w tym miejscu o zamknięcie oczu.
Po zadarciu jedną ręką spódnicy lub giezełka upatrzonej partnerce, ogarnięty żądzą (lub przymuszony przez wypatrującą spadkobiercy rodzinę) Turbosłowianin trzymanymi w drugiej dłoni szczypcami starał się szybkim ruchem pochwycić jej łechtaczkę, i to możliwie już przy pierwszym podejściu, z wiadomych względów. Kiedy upewnił się, że turbołechtaczka tkwi w pewnym uchwycie narzędzia, ogłuszał ją kilkoma mocnymi – ha-dży!, ha-dży!, ha-dży! – uderzeniami o ziemię, po czym, korzystając ze stanu jej chwilowej nieprzytomności, mógł przystąpić do w miarę bezpiecznego spółkowania z właścicielką, gdyż dopiero takie, na pozór bezduszne i brutalne, postępowanie czyniło prokreację jako-tako nieszkodliwą dla prokreanta. Ot i cała filozofia. Proste? Proste. Zmyślni ci nasi przodkowie byli, nie ma co.
Jak łatwo się domyśleć, każdy prawilny Turbolechita był do opisanych wyżej czynności szkolony już w młodym wieku, jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości płciowej, w ramach obowiązkowych plemiennych kursów BHP. Inaczej potem do końca życia sikałby w kucki, śpiewał bojowe pieśni dyszkantem a jedyną posadą jaką mógłby objąć w swojej osadzie byłoby utworzone specjalnie dla niego stanowisko skretyniałego ekologa, coś w rodzaju entuzjastycznego wioskowego vice-idioty, co to przywiązuje się do zarażonych kornikiem drukarzem świętych świerków w Puszczy Białowieskiej bo uważa, że ten kornik był tu „od zawsze”, tknąć go nie można, wszystko jest w doskonałej wzajemnej harmonii ze wszystkim i natura sama da sobie radę, a ludzkość radośnie podąża poprzez wszechświat i opływa ją natchniona muzyka sfer (szkoda tylko, że kornik drukarz tego nie wie i żre dalej ile wlezie, całkowicie odporny na łagodne inkantacje i werbalną perswazję pustogłowych „obrońców przyrody”). Tak na marginesie: takie wesołe zjawiska jak rak, powódź, sraczka, kac i gradobicie też występują w naturze „od zawsze” – po co zatem to ruszać skalpelem chirurga czy psuć budowaniem wałów na brzegach rzek?
No ale my tu gadu-gadu o szwankujących na rozumku współczesnych pseudodruidach o merytorycznych kompetencjach misia-przytulanki, a epokowe odkrycie stygnie. Dość dygresji o żałosnych mentalnych przegrywach.
Wiek znaleziska został przez uczonych precyzyjnie oceniony metodą datowania izotopowego przy pomocy promieniotwórczego węgla C-14 i wynosi 1700 lat, data jego wytworzenia przypada zatem dokładnie na okres panowania cesarza Konstantyna Wielkiego (Gaius Flavius Valerius Constantinus). Jak wiadomo, Cesarstwo Rzymskie było jedynym historycznym państwem, z którym graniczyło Imperium Lechitów – krainy zajmowane przez inne europejskie ludy zostały dawno zhołdowane przez któryś z tych dwóch politycznych bytów, a wschodnie granice Wielkiej Lechii opierały się o Ural (było w internecie, więc to prawda). Skarb – a nie boimy się tu użyć tego określenia – tak, Skarb z Chyków-Dębiaków to jedynie kolejny z wielu dowodów na to, że porządek świata wyglądał wtedy tak: Imperium Romanum, równa mu (jeśli nie potężniejsza) Wielka Lechia, potem długo-długo nic, a potem cała reszta (obgryzający podówczas korę z drzew Germanie czy inni Goci byli całkiem bez znaczenia, Ameryki jeszcze wtedy w ogóle nie było na globusie, a o Chinach nie słyszeli nawet Chińczycy).
Badaczy zadziwił również ogólny stan artefaktu, znakomity mimo zaawansowanego wieku, a ich zdumienie zdziwiło z kolei nas – świadczy to bowiem niezbicie, jak doskonałych jakościowo materiałów używali nasi Wielcy Przodkowie nawet do produkcji przedmiotów codziennego użytku, skoro przetrwały one w glebie przez wiele setek lat. Oraz o tym, że Turbosłowianie przykładali wielką uwagę do dzietności, traktując zagadnienie poważnie i odpowiedzialnie, z pewnością z myślą o pożytku przyszłych pokoleń. W naszej ocenie troska ta opromienia ich jeszcze większą chwałą.
Odkrycie artefaktu z Chyków-Dębiaków oraz precyzyjne ustalenie jego zastosowania, a co za tym idzie, należyte sprofilowanie intymnego narządu naszych przodkiń stawia w całkiem innym świetle doskonale nam znane dokumenty historyczne. Cóż za pole do popisu dla historyków! Wszystkie kroniki i zapisy z dawnych czasów trzeba będzie wszak odczytać na nowo! Oto przykład pierwszy z brzegu: Thietmar z Merseburga wspomina w swojej Kronice (Thietmari merseburgiensis episcopi chronicon, a jak wiadomo pewne szyfrowane fragmenty dzieła zostały dopiero niedawno odczytane na nowo przez niezależnych badaczy), że był świadkiem, jak w okolicach Kalisza (Calisia) w rzece Swędrni (flumen Svedrna) średniej wielkości ławica tajemniczych, nieznanych ówczesnej nauce agresywnych stworzeń objadła wołu do kości w ciągu kilku zaledwie chwil (quam asparagi coquantur, tu Thietmar najwyraźniej zapożycza się u Oktawiana Augusta, a w każdym razie u Swetoniusza). Opis tych organizmów dziwnym trafem pokrywa się z odtworzonym obecnie przez naukowców wyglądem starolechickiej części niewieściego ciała. Teraz już wiemy, to co były za „tajemnicze stworzenia”. Spadają kolejne zasłony tajemnic, kaganek nauki rozświetla mroki historii…
Sięgamy po kolejny dokument, tym razem z samego starożytnego Rzymu. Oto antyczny opis tajemniczej, egzotycznej bestii Clitoriany, która, pomimo niewielkich rozmiarów, porwała serca Rzymian swoją epicką walką z gladiatorami, gdy podczas venatio w Circus Maximus odgryzła na arenie paluchy anonimowemu Bestiariusovi i sczezła dopiero przebita trójzębem przez sieciarza (Retiarius), którego litość wzięła na widok nieszczęścia kolegi. I choć wiemy już wreszcie, czym był ów tajemniczy stwór, to jednak zrodziło się pytanie, jak Clitoriana znalazła się w stolicy Imperium Romanum? I tu historycy są zgodni – według ich najnowszych ustaleń istota przebyła cały Szlak Bursztynowy z kupiecką karawaną, w okolicach Pruszcza Gdańskiego wśliznąwszy się do beczki z kiszonymi ogórkami transportowanymi stamtąd na dwór Lukullusa, gdzie stanowiły główny przysmak podczas jego legendarnych uczt.
Podobnych przykładów jest multum i moglibyśmy spędzić pół życia na ich przytaczaniu, nie czas jednak i miejsce na to, gdyż powolnym acz pewnym (mimo wspomnianego wyżej chyckiego bimberku) krokiem zmierzać nam już trzeba ku konkluzji.
Nikogo nie trzeba przekonywać, że w dawnych wiekach życie nie należało do najłatwiejszych. Nie mówimy tu o takich detalach jak konieczność samodzielnego zdobywania żywności w puszczańskich ostępach, bo jakoś bezglutenowe pierożki z dyniową latte w wegańskich foodtruckach trafiały się wtedy rzadko i były piekielnie drogie. Nie wspominamy o konieczności kąpieli w zimnej wodzie jeziora lub rzeki, z braku wanien z hydromasażem. Nie będziemy nawet poruszać sprawy braku dopłat unijnych do każdego nieuprawianego hektara, bo ówcześni ludzie musieli jednak tę ziemię sami i orać i obsiewać, takie ciemne to były wieki! Powinieneś mieć jednak, szanowny czytelniku, również i tę świadomość, ze ludność wówczas musiała stawiać czoła wielu innym, o wiele niebezpieczniejszym zjawiskom, i to nierzadko kilku naraz. Szalały choroby, doraźne, zakaźne i całkiem niewyraźne, oraz cała masa innych, niesprzyjających okoliczności przyrody. Co i rusz ludziom groziła wszawica, pryszczyca, kwaśnica, macica i krzywa miednica, okresowe plagi szarańczy i bełkocących niezrozumiale misjonarzy z dalekich krain, zidiocenie teściowych zmultiplikowane poligamią (jak wiadomo, już przy jednej można dostać kręćka, wataha złożona z czterech egzemplarzy tego gatunku nawet Casanovę pchnęłaby w objęcia homoseksualizmu). Dodać do tego należy całkowity brak w wyszynku stężonego etanolu (był tylko miód i piwo, dość cienkie) oraz transmisji meczów Ligi Mistrzów, niedostępność internetowej pornografii, parasoli, ziemniaków, cennych zaleceń Komisji Europejskiej, zapałek, skarpet z włókna bambusowego, pługów dwuskibowych, smażonych bananów w słodkim cieście, smartfonów, trójpolówki, antyperspirantów, chirurgii kosmetycznej, konstytucji, papieru toaletowego, poprawności politycznej, ciepłej wody w kranie, karaoke, ubezpieczeń na życie, pięciodniowego tygodnia pracy, odzieży patriotycznej, komedii romantycznych z Karolakiem i bezpłatnej służby zdrowia. Zamiast tego dawały się we znaki pasożyty i pasożytnictwo, bóle żeber i żebractwo, wiszące na głową niczym miecz Damoklesa zagrożenie drożyzną, pańszczyzną, trucizną i bitwą nad Wizną, wszechobecna muzyka ludowa, słoma makowa i przeklęta wolność słowa. Niczym kąkol pleniło się powszechne nieróbstwo, luczykrupstwo, przekupstwo, ruja i poróbstwo i w ogóle byle głupstwo. Do lasu, a wtedy las zaczynał się tuż za progiem chaty, strach było wejść, zwłaszcza po zmroku, bo w puszczy na człowieka czyhały żbiki, pasikoniki, owsiki i słowiki, co i rusz spadały na niego kleszcze, kwaśne deszcze i cholera wie co jeszcze. Jak żyć, panie premierze, jak żyć? Strach za drzwi choćby nos wyściubić, a i w domostwie nie najlepiej bo bida i cała familia z żywym inwentarzem na kupie siedzi. Za oknami zmierzch ponury, w chacie szczury, w gaciach – dziury, świekra brudne ma pazury, w budzie wyje kundel bury, teść mamrocze jakieś bzdury… Żona chrapie, z dachu kapie, pies zapchlony, wciąż się drapie. W brudnej czapie żebrak człapie, stryj stryjenkę za cyc łapie. Dziad po piątym już zawale, kumpli kniaź nadział na pale, córka nowe chce korale, syn się nie odzywa wcale. Dzień za krótki, nie ma wódki, w kaszę plują krasnoludki a do mleka, skubaniutki, szczy skrzat wredny, choć malutki. W kącie śpi brzdąc ufajdany. Szwagier, w pestkę już pijany, wrzeszczy: „Vivat król kochany! Vivat Sejm i wszystkie stany!” Krowa ryczy, wuj się bzdyczy, a szwagierka źle ci życzy. Pies, co rano zwiał ze smyczy teraz zbity łka, skowyczy. W krzyżu łupie, mucha w zupie, po sejmiku – trup na trupie, błoto chlupie, syf w chałupie, młodszy syn ma wszystko w dupie. W TV tylko trzecia liga (i w dodatku ekran miga), brew ci dryga, szwagier rzyga, a za gumnem wyje strzyga. Co tu robić wieczorami? Kłócić się z trzema żonami? Struć grzybami? Zalać łzami? Pójść w cholerę, trzasnąć drzwiami? Czy też może po kolacji się zatrzasnąć w ubikacji i gdzieś mając przyszłość nacji trutkę zażyć w desperacji?
Słowem: nie było lekko, a właściwie to całkiem do bani. A mimo to, nie wiedzieć: dzięki determinacji czy siłą rozpędu, ludzkość przetrwała, czort jedyny wie właściwie po co, i obecnie ma się całkiem dobrze. Trzeba wiedzieć, ze opisane wyżej paskudne warunki bytowania, jakkolwiek różniące się w drobnych szczegółach, pod różnymi szerokościami geograficznymi były zasadniczo podobne. Wyjątkiem, naturalnie były tereny zajmowane przez Imperium Wielkiej Lechii, czyli zamieszkane przez naszych przodków. No jasne, my to zawsze mamy pod górę. U nas do wszystkich wyliczonych powyżej nieszczęść, dopustów bożych, klęsk naturalnych i śmiertelnych niebezpieczeństw, przy których biblijne plagi egipskie jawią się jako drobne niedogodności, dochodziło zagrożenie ze strony istot, które powinny być nam najbliższe i stanowić oparcie dla każdego woja, rycerza czy kmiecia – ze strony ich kobiet. Takie mordercze instynky niewieścich narządów każdej innej nacji gwarantowałyby wszak nieomal natychmiastowe wymarcie i pogrążenie się w otchłaniach niepamięci, wymazanie z mapy i dziejów. Weźmy takich Prusów – ich białogłowy były spolegliwe, łagodne, pracowite i chętne do rozmnażania. A jednak nie przetrwali… Biedacy.
My przetrwaliśmy. Pomimo to, a może właśnie dzięki temu. Co cię nie zabije to cię wzmocni, mawiają. Być może właśnie dlatego, że musieliśmy stawić czoła (no, czoła jak czoła, ale coś tam na pewno musieliśmy stawić) takim krwiożerczym potworom jak opisany wyżej narząd, wyszliśmy zwycięsko z konfrontacji z nieprzyjaznym światem i dalej możemy dumnie kroczyć po śliskich ścieżkach historii powszechnej. A może przetrwaliśmy, bo tylko potomkowie Wielkich Lechitów coś takiego byli w stanie przetrwać? To zagadnienie warte z pewnością osobnych dociekań i doczeka się jeszcze wielu poważnych opracowań. Tak samo jak zagadka dlaczego przetrwaliśmy w tak nędznej formie jaką prezentujemy obecnie, w porównaniu z naszymi wielkimi przodkami.
Wszystko zresztą idzie ku gorszemu. „Dawniejsi ludzie byli wysocy i piękni (teraz są tylko dziećmi i karłami), ale ten fakt jest jednym z wielu świadczących o nieszczęściu świata, który się starzeje.” – pisał już pod koniec XIV wieku Adso z Melku, pobożny benedyktyn, którego prawdziwą historię (manuskrypt, to oczywiste) przybliżył nam Umberto Eco w „Imieniu róży”. To smutne stwierdzenie faktu, ale nie załamujmy rąk, albowiem my, Lechici – bez dwóch zdań jesteśmy potomkami gigantów, istot nieomal równych starożytnym bóstwom, herosów przepojonych niezwyciężoną siłą, co sięga jądra Ziemi i z niego pochodzi. Mamy teraz na to niezbite dowody, nie tylko w postaci odkopanego w Chykach-Dębiakach chwytaka. Są też autentyczne wizerunki z epoki. Z uwagi jednak na fakt, że zachowane w naszych archiwach fotografie z tamtych czasów są czarno-białe, rozmazane i niewyraźne, a przez to nieatrakcyjne dla odbiorcy, musimy w tym miejscu posiłkować się autentyczną, wykonaną z natury w VII wieku grafiką, obrazującą pojedynek przeciętnego Turbosłowianina z frankońskim wojem, żywionym żabami mydłkiem, co zapętał się na nasze odwieczne terytoria nie wiadomo po co (ryc. 4). Tacy byliśmy. I tacy jeszcze kiedyś będziemy, to pewne.
Podsumowując, żywimy niezachwianą pewność, że naszym wiekopomnym odkryciem (ryc. 1) otworzyliśmy ostatecznie oczy niedowiarkom, dotychczas uparcie wbrew oczywistym faktom negującym nie tylko potęgę Imperium Lechii, ale i samo jego istnienie.
Zakrzyknąwszy tedy zgodnym chórem:
CHWAŁA WIELKIEJ LECHII!
możemy wracać do fetowania odkrycia tak przełomowego dla naszej historii znaleziska, mamy jeszcze jedną bańkę bimbru.
(Chyki-Dębiaki, sierpień 2017)
Grafika:
Ryc. 1 – fot. autor
Ryc. 2 i 3 – „Lament woja wielkopolskiego„, ok. VIII w. n. e., ze zbiorów Archiwum Państwowego, Oddz. w Siedlcach, obecnie archiwum prywatne autora (wyniesione pod płaszczem) – fot. autor
Ryc. 4 – Mateusz Lenart [źródło: domena publiczna]