– Dlaczego ci turyści się tak gapią? Placków nie widzieli?
– Na nas się gapią, głupia.
– A co, znają nas? Patrzą jakby znali. Bezczelni.
– Może i znają. Nie wrzucaj do sieci tylu selfików, jeżeli chcesz być anonimowa.
– Wrzucam ilę chcę, odczep się. Johannes mówi, że jestem fotogeniczna. A on się zna.
– Ach, „Johannes mówi”… to trzeba tak było od razu.
– O co ci chodzi?
– Nic nic…
– A co, może się nie zna? Jeśli nie on to kto? No wałkuj to szybciej i dawaj, nie ma co się tyle certolić z głupim plackiem! Co znowu?
– Przecież nic nie mówię…
– Nie, jasne, ty się tylko uśmiechasz pod nosem. Wiesz, Mona, wkurza mnie ten twój kpiący uśmieszek!
– Wszystko cię wkurza.
– A żebyś wiedziała! A najbardziej ci tutaj. Stoją i na ręce patrzą! O, a ten grubas jeszcze aparat wyciąga!
– No to co? Uśmiechnij się ładnie. Lubisz focie.
– Lubię. Ale nie lubię jak mi je pstryka przy robocie jakiś obleśny tłuścioch, co szwargocze po niemiecku. Niech spada na drzewo.
– Usmiechnij się, pstryknie i pójdzie sobie.
– Nie będę się szczerzyć do byle gnoja, zmęczona jestem. No i co się tak gapisz, grubasie? Ja- ja, szyne medszien, szyne medszien, wiem wiem. Jasne, że szyne. Pewnie byś chciał, żeby ci obciągnęła taka ładna panienka, co, szwabski bucu? Chciało by się, nie? Świnio ty? A takiego wała, nic z tego, nie dla psa kiełbasa. Spieprzaj, dziadu! Tu się pracuje.
– Co tam mamroczesz?
– Nic nic, to do siebie…
– Okropnie drażliwa dziś jesteś.
– Niewyspana jestem. Po tej wczorajszej imprezie… I zmęczona. Dlatego wszystko mnie drażni. No, wreszcie poszedł sobie w pizdu… Kończmy już z tymi plackami, ileż można?
– Zgłupiałaś?! Dopiero jedenasta.
– No to co? Nudne to i głupie…
– Nie siedzisz tu dla przyjemności. Czym czynsz opłacisz? Kpiącym uśmieszkiem?
– Nie, najwyżej dam dupy gospodarzowi. No co się tak patrzysz? A ty to dziewicą może jesteś? Każdy orze jak może. Ja w każdym razie zrywam się dziś najpóźniej o pierwszej. W południe światło jest najlepsze, potem będzie już do niczego i Johannes się wścieknie. On mówi, ze światło jest najważniejsze.
– Masz dziś sesję?
– Acha.
– Która to już?
– Mmmm… szósta, chyba. Ale zapowiada się na sześćset.
– Dlaczego?
– Idzie mu to jak krew z nosa. Ciągle coś zmienia. Trochę wydziwia z tym światłem, moim zdaniem.
– Eeeech, idiotka… Johannes robi cuda ze światłem. Nie ma drugiego takiego speca.
– Może i robi, ale mógłby robić szybciej. Ile można pozować do głupiego portretu? Jemu nigdy nic nie pasuje, ciągle kręci nosem. W ten sposób nigdy się nie dorobi.
– Przesadzasz.
– Maluje jeden-dwa obrazy na rok.
– Ale płaci?
– Coś tam płaci… czasem. Ale głównie to marudzi, czeka na odpowiednie światło albo chce się bzykać. Męka twórcza, rozumiesz, stary bajer…
– Te perłowe kolczyki to od niego?
– No.
– Prawdziwe? Stać go? Mówią, że Johannes groszem nie śmierdzi.
– Prawdę mówią. Jedyne czym śmierdzi Johannes to wódka. Mówi, że wszystko wydaje na jakiś lazuryt, czy jak się to draństwo nazywa…
– Na co?
– Lazuryt. Albo jakoś tak.
– A co to takiego? Narkotyk jakiś?
– A mnie skąd wiedzieć?! Ale raczej nie narkotyk. Podobno ma to jakiś związek z moim portretem i Johannes pakuje w to cały hajs, ale ja go znam, łże. Chleje, drań.
– Oni wszyscy chleją, normalka. W końcu artyści.
– Denerwujące to wszystko. A te perły to chińskie falsy. Dupek.
– Nie gadaj, facet ma talent.
– Być może. Nie znam się. O Vincencie też tak mówią, a sprzedał do tej pory jeden obrazek. Jego własny brat kupił.
– Co? Theo?
– No. Przez podstawionego handlarza. Żeby się Vincent nie zapłakał, że nikt go nie chce.
– Dziwne to jest. Uwielbiam Vincenta. Według mnie ma talent czystej wody.
– Ale się nie sprzedaje.
– I to jest właśnie dziwne.
– No to w buty niech sobie wsadzi taki talent, gołodupiec jeden. A zresztą Vincentowi już całkiem odbiło.
– Im wszystkim odbija. Artyści są zdrowo popieprzeni, mała. Podaj mąkę.
– Nie, serio, Mona. Vincent całkiem odleciał. Ktoś mu dał samurajską szablę, wiesz jaką…
– No wiem, katana to się chyba nazywa.
– Dokładnie. I Vincent oszalał na tym punkcie. Zaczął oglądać wszystkie programy o samurajach i innych nindżach. Zakochał się. Biega teraz z obłędem w oczach i drze ryja, wymachując tym mieczem. Mówi, że ćwiczy japońską szermierkę i niedługo sam osiągnie mistrzostwo samuraja.
– Bawi się. Niedługo mu się znudzi, znam go.
– Tak? Gdzieś wyczytał, że ci samuraje dochodzili we władaniu bronią do takiej wprawy, że potrafili się takim mieczem ogolić. Vincent powiedział, że też to będzie umiał. I teraz macha tą szablą głównie wokół swojej facjaty. Że niby się przymierza.
– Widać biedakowi wóda już całkiem się rzuciła na mózg. Ale tym ogoleniem to mnie naprawdę zmartwiłaś, mała. Szkoda by było tej rudej brody, sexy jest…
– Mona, ty się nabijasz, a ja mówię poważnie. Martwię się. To jest naprawdę ostry miecz. Zrobi sobie krzywdę.
– Ojtam, przesadasz, nic mu nie będzie. Najwyżej się skaleczy. Utnie sobie nos. Albo ucho. No i co z tego? Ten szaleniec potraktuje to jak inspirację. Siądzie przed lustrem i strzeli taki autoportret, że wszyscy porozdziawiają gęby z zachwytu. To geniusz.
– A potem i tak nikt tego arcydzieła nie kupi…
– Prawdopodobnie nie.
– I tylko nos pójdzie na marne.
– Albo ucho.
– Albo ucho…
– Tak naprawdę to każdy z nich ma jakieś jazdy, mała. Od gorzały i od prochów. Po jakimś czasie psychika wysiada. Na to nie ma mocnych. Przyzwyczaisz się.
– Sami degeneraci w tej sztuce robią. Wiesz co, Mona, jak zaczynałam w modelingu to nie mogłam tego ogarnąć, zupełnie.
– Czego?
– Hmmm… jakby ci to… No bo widzisz te wszystkie obrazy i w głowie ci się kręci z oczarowania! Uduchowione to, zmysłowe, wzniosłe. Zachwycające. Stoisz przed obrazem i myślisz sobie, że to musiał malować jakiś anioł, człowiek by tak nie potrafił, takie to cudne. Myślisz, że do tego trzeba jakiejś specjalnej odmiany… bo ja wiem… wrażliwości, niedostępnej dla zwykłych ludzi. Żeby móc dostrzec… nie… odnaleźć piękno tam gdzie inni widzą tylko brud i szarość, zwyczajność.
– Ładnie powiedziane.
– No więc… stoisz oniemiała i wydaje ci się, że ktoś, kto tak umie patrzeć sam musi być być istotą lepszą, doskonałą.
– He he he, a tu niespodzianka.
– No właśnie… Bo potem potrzebujesz paru groszy na chleb, więc idziesz do pracowni pozować, a tam piekło. Kanał, ściek. Ohyda.
– Fakt.
– Matko jedyna, oni żyją jak zwierzęta! Brud, syf, wóda, prochy… Pracowałam już w kilku studiach i wszędzie tak samo! A oni w tym chlewie czują się jak w niebie, jakby tego w ogóle nie widzieli. I tak samo zasyfieni. I pchają się z łapami. Kurwa, zawsze! Płaci ci taki grosze, sam kąpał się chyba w zeszłym miesiącu, śmierdzi jak stary cap, wali od niego wódą na kilometr, ale nogi mu musisz rozkładać! Naturalnie w ramach inspiracji, jakbyś to w kontrakcie miała, razem z pozowaniem. Muzo moja! Natchnienie ty moje!. Bełkocze, ledwie łazi, prawie na oczy nie widzi, taki nawalony, ale gramoli się na ciebie musowo. No bo jak tu muzy nie wyruchać?!
– Trochę przesadzasz. Nie wszyscy tak mają.
– Większość. Sama przyznaj – normalnych to tam nie ma.
– Są.
– Chyba przez pomyłkę.
– Hmm… widzisz, mała, to jest tak… Posłuchaj. Są wśród nich prawdziwe bydlęta, zgadzam się. Są też zwykli ludzie, szarzy i nijacy jak… bo ja wiem… księgowi. Ale w ostatecznym rozrachunku ważne jest i tak tylko to, co stworzą. Jeśli będzie to arcydzieło, można im wiele wybaczyć. A jeśli to arcydzieło stworzą dzięki nam, to tym lepiej dla nas. Ten twój Johannes…
– Zostaw Johannesa w spokoju!
– Nie, posłuchaj. On naprawdę ma anioła w oczach. Widzi inaczej. Lepiej niż my. I więcej. A poza tym słyszałam, jak o tobie mówi, jak podchodzi do twojego portretu. I myślę, że tym razem to będzie coś wyjątkowego, nawet jak na niego. Znam się na tym.
– Tak myślisz?
– Jestem pewna.
– Hmmm…
– Na sto procent. Siedź więc grzecznie, nie świruj, rób co każe, dawaj mu dupy ile razy zechce i nie marudź że chleje. Niech sobie chleje ile chce. Liczy się efekt końcowy. Przejdziesz do historii, mała.
– Chyba że wyjdzie mu knot.
– Nie. On by nie wypuścił knota. Johannes to firma. Jeszcze długo będzie się mówić o tobie i tym obrazie, uwierz mi.
– Może i tak… może masz rację… W takim razie ty masz to miejsce w historii zagwarantowane, skoro załapałaś się do Leo.
– Taką mam nadzieję.
– I o tobie będzie się mówić jeszcze dłużej.
– Nie licytujmy się, mała. Zobaczymy. Niech robią swoje. My mamy tylko siedzieć i się uśmiechać.
– Nie tylko…
– Nie marudź, powtarzam. Poza tym z Johannesem nie jest akurat tak źle, jak z resztą tej całej bohemy. Jest schludny i czysty. A w pracowni ma jak w pudełeczku, dba o warsztat. I to sam. Nie stać go na służbę, jak Leonarda czy Pablo…
– O, Pablo to jest gość! Prawdziwy macho z klasą. I z kasą.
– Brutal. I zawsze napalony.
– Skąd wiesz?
– Bo wiem.
– Pozowałaś mu?
– Tak.
– Naprawdę?! Do czego?
– Do Panien z Avinionu. Ta druga z lewej to ja.
– Nie gadaj.
– Serio. Jak to po skończeniu zobaczyłam to się wściekłam jak nie wiem co.
– Dlaczego?
– Wiesz ile ja się ostałam do tego bohomaza? Rękami potem nie mogłam ruszać! A ten całymi godzinami łaził, gderał, przestawiał, ciapał pędzlem… A na koniec takie mazaje…
– Mazaje?! Przestań, wiesz za ile Pablo puścił ten obraz?
– Nie wiem i gucio mnie to obchodzi. Bohomaz i tyle.
– Być może, ale Pablo ma świetną prasę i sprzedaje wszystko na pniu.
– Ludzie się nie znają.
– Ale płacą. I to gruby hajs.
– A co mnie to obchodzi? Nie dostaję procentu od ceny.
– Niby tak… Ale zawsze to miło, że jesteś na obrazie, który zna cały świat.
– Dupa tam, a nie miło. W ogóle nie jestem tam do siebie podobna. Nikt nie wie, że to ja. To mogłaby być każda inna.
– Ale jesteś ty.
– No i co z tego?
– Nic. Mona, nie świruj. Ty wiesz, kto jest na obrazie, powinnaś mieć satysfakcję. A on… Namalował cię taką, jaką cię wtedy widział. To jego wizja.
– Niech idzie do okulisty, to mu się wizja poprawi.
– Przestań.
– Pozer a nie malarz. Zmarnowałam tylko czas. Weź takiego Claude’a. Ten jak mnie machnął w Kobiecie z parasolką to mu nawet słowa nie powiedziałam, że twarzy nie widać. Jeszcze mu loda strzeliłam, w charakterze recenzji. A dlaczego? Bo obraz był piękny!
– To byłaś ty? Na tym obrazku?
– No.
– Łaaaaał… nieźle…
– Praca z Claudem to przyjemność, zawsze to powtarzam.
– Zaraz… a ty nie masz dzisiaj sesji?
– Nie, Leo zrobił sobie na razie ze mną przerwę. Ma co innego na głowie.
– Co takiego?
– Nie wiem dokładnie, nie chciał powiedzieć. Jakieś grubsze zlecenie. Jak byłam ostatnio u niego, to wlazłam na cały tłum tych jego kochasiów. Naspraszał fagasów chyba z całego miasta, bo ja wiem, z piętnastu ich było. W różnym wieku.
– I…?
– Coś kombinował. Ustawili taki długi stół, jak na jakimś weselu, i Leo ich przy nim usadzał w różnych pozach. Szalał, mówię ci. Coś tam mierzył, przestawiał, krzyczał na tych swoich przydupasów, kurwiał. Ale nie chciał powiedzieć co to będzie. Tyle tylko, że fresk. A potem się obraził i wyrzucił mnie ze studia.
– O! A dlaczego?
– Bo go wyśmiałam, że wszystkich posadził po jednej stronie i wygląda to debilnie.
– He he he…
– No. Jak krzyżówka bardzo długiego jamnika ze stołem prezydialnym. Normalnie ludzie siedliby inaczej. Po obu stronach.
– I co on na to?
– Nic. Mówiłam – wściekł się, nawrzeszczał na mnie, że jestem głupia pizda i nic nie rozumiem, a potem wywalił stamtąd, cały czerwony na gębie. Normalka, nie znasz go?
– Grubo. Nie wiem czy dobrze robisz zadzierając z Leo.
– Dlaczego?
– On teraz duzo może, wiesz. Ma wpływy. Sra pieniędzmi. Wszyscy włażą mu w dupę bez mydła…
– No, to akurat Leo lubi. I to dosłownie…
– Baaaardzo śmieszne. Ale serio, Mona. Chyba lepiej mieć z nim dobre układy.
– Spoko, mała, dam sobie radę. To nic takiego. Mam u niego pewną pozycję.
– No nie wiem czy tak spoko. On ma teraz swój czas i lekko mu odwaliło od tego powodzenia. Sodówka odrobinę uderzyła do tej wielkiej głowy.
– Troszeczkę, masz rację.
– Sama widzisz. Pełno u niego teraz różnych ważniaków z pierwszych stron gazet, gości od biznesu i polityki, różnych takich. Każdy go chce. Ciągną do niego stadami różni celebryci. W supermodelkach i aktorkach może przebierać jak w ulęgałkach.
– Fakt. Pamiętam, że na castingu do tego portretu co do niego pozuję była nawet Emilia Clark, a to teraz gwiazda, że ho ho.
– Która to?
– Ta co gra Daenerys w Grze o Tron.
– Tę blondynę, Matkę Smoków? Ooooo… I co?
– Leo najpierw ją sobie pooglądał, w różnym oświetleniu i pod różnymi kątami, pocmoktał, pomamrolił pod nosem, urodę pochwalił… Uprzejmy był i grzeczny, całkiem jak nie on. A potem zawołał jednego ze swoich… hmm… podopiecznych, wiesz… on ich nazywa „asystentami”… i kazał mu machnąć na szybko taki roboczy obrazek w pozycji. Coś w rodzaju szkicu, tylko w kolorze.
– Po co?
– Mówił coś o kompozycji, że chce zobaczyć układ całości. Leo tak czasami robi.
– I co dalej?
– Młodzian się przejął rolą, akurat fan serialu się trafił, i machnął toto w trzy dni. Leo obejrzał i podziękował khaleesi za współpracę.
– Podziękował?!
– Tak, i to znowu uprzejmie. Nie klął, nie pyszczył, drzwiami nie trzaskał, niczym nie rzucał. Nawet się tłumaczył, że dziękuje za zainteresowanie i w przyszłości to on bardzo chętnie, jak najbardziej, ale teraz szuka innej twarzy. A młodego opierdolił dopiero jak aktoreczka sobie poszła.
– Za co?
– Za smoka. Gówniarz przegiął w entuzjazmie.
– Niesamowite… Wierzyć mi się nie chce, że Leo był taki miły…
– Prawda? Wyobraź sobie, że nawet jej podarował ten malunek. Na pamiątkę. I tyle. Ot i historia cała.
– Widziałaś?
– Co?
– No ten szkic.
– Widziałam. Nędza.
– Hmmm… a potem wziął ciebie?
– Nie, wcześniej. Uparł się, jak tylko mnie zobaczył. Powiedział, że ja i żadna inna.
– Leo ma oko.
– Tak mówią.
– Mimo wszystko uważaj z tymi kpinami z niego. Nagrabisz sobie i wylecisz na dobre.
– Nie ma mowy. Powtarzam: jestem nie do ruszenia.
– Tak, przy tym portrecie. A jak cię nie weźmie do następnych prac?
– Weźmie, weźmie. Mam to jak w banku.
– Nie szalej. Pycha kroczy przed upadkiem, powiadają. A Leo to złośliwy skurwysyn. Jak wylecisz, to z wilczym biletem. I skończysz pozując tym ciapciakom od nowoczesnej. Chcesz przejść do historii sztuki jako rozmazana plama albo małe czerwone kółeczko z czarną kropką w środku?
– Ale dowcip. Można pęc. Nawet mi nie wspominaj o tych gnojach, bo mnie trzęsie jak tylko sobie pomyślę o takich „artystach”! Napaćka smarkacz kilka kolorowych kwadratów i potem przez miesiąc chodzi napuszony jak paw, jaką to wielką sztukę robi. Pacany bez talentu i warsztatu. Niektórzy to w życiu pędzla w ręku nie mieli. I dobrze, bo pewnie nawet by nie wiedzieli jak go trzymać.
– Pokaleczyliby się, he he he…
– Nie śmiej się, mała, to prawda. Pochlapie jeden z drugim prosto z puszek na płótno, beknie, pierdnie i gotowe, hajda do galerii! Nawet nie czekają aż farba wyschnie.
– He he he, trochę racja…
– A krytycy cmokają: aaaach, ta wrażliwość, ta głębia przemyśleń, ta męka egzystencjalna, ta ekspresja… Rzygać się chce. Trzymaj się od nich z daleka. Niech się kiszą we własnej gnojówce. Masz Johannesa, ciesz się. W porównaniu z resztą tego towarzystwa to skarb.
– Tylko on się tak ślimaczy z tą pracą… Wiem, że perfekcjonista, ale taki rozlazły. Zestarzeję się, zanim on skończy ten portret.
– Głupia. Chcesz szybkiej ścieżki kariery? Idź do Andy’ego. Do tej jego manufaktury sławy. Cztery odbitki tego samego zdjęcia, każda pomazana innymi farbkami i po robocie, dzieło gotowe. W dwa dni jesteś światowa gwiazda.
– Żeby trafić do Andy’ego to już wcześniej trzeba być gwiazdą. Jak Marylin.
– Coś w tym jest…
– Mona, przecież obie wiemy, że Andy to hochsztapler. Mistyfikator, a nie twórca. Ciekawe, że większość ludzi dała się nabrać.
– Ale przyznasz, że jak się promować to tylko u niego. Działa jak błyskawica.
– Dziękuję bardzo, ale wolę już prawdziwych artystów, nawet jak trochę śmierdzą, a nie oszustów i klaunów. Poza tym ja już pozowałam u Andy’ego.
– Tak? A do czego?
– Do Puszek z zupą Campbella. Ta druga z lewej – to ja!
– Co?!
– He he he, żartowałam, głupia.
– Idiotka.
– Żarty żartami, ale czasem mam już po dziurki w nosie tej roboty, Mona. Są takie chwile, że siedzę na stołku u Johannesa i myślę sobie: to już ostatni raz, po tym obrazie rzucam to w diabły.
– Co się stało?
– Nic, tylko momentami nie wytrzymuję tej presji. Atmosfery. Bohema to nie dla mnie. To nawet nie jest kwestia tego, że czasem musisz dać temu czy innemu śmierdzielowi, ale męczy mnie samo przebywanie w ich towarzystwie. Nie każdy jest taki odporny psychicznie jak ty, Mona.
– Wprawa. Po jakimś czasie łapiesz dystans.
– Łatwo ci mówić, ty masz tego swojego Leo. Obyty, światowiec. I czysty, zadbany, pachnący…
– Bo pedał.
– Gej się mówi.
– Wszystko jedno. Słuchaj, co to jest sfumato?
– Sfumato? Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale brzmi jak coś obrzydliwego. A co?
– Nic. Tylko Leo powiedział, że bez tego mnie nie namaluje.
– Mówiłam, że coś zboczonego.
– Strasznie się nakręcił jak to wymyślił. Biegał po pracowni i krzyczał, że to będzie rewelacja.
– Lepiej uważaj, kochana. I nie gódź się na żadne sfumato. Ani inne świństwa. I nie pozwól się szprycować byle szajsem, nie wiadomo co oni biorą.
– Uważam. Zawsze.
– To dobrze. Au!
– Co?
– Nic-nic, sparzyłam się.
– Słuchaj, mała, a co to za Angol kleił się wczoraj do ciebie?
– W klubie? W Trieście?
– No.
– Peter? Aaa, to taki młody reżyser, nowicjusz. Sympatyczny, prawda?
– Obleci.
– Dostał strasznego parcia, jak się dowiedział, że pozuję u Johannesa. Łaził za mną jak pies i jojczał, że jest jego największym fanem na świecie, że strasznie chciałby właśnie o nim nakręcić swój debiut, cały scenariusz ma już w głowie a teraz trafiłam się jeszcze ja, prosto z portretu i że jest zachwycony.
– Och, już rozumiem…
– Co rozumiesz?
– Skąd u ciebie to marudzenie, że jesteś zmęczona branżą i masz dosyć malarzy. I że Johannes za długo się babrze z obrazem… Chcesz wskoczyć do filmu?
– No co ty, ja?! Ja się do tego nie nadaję.
– Mała, przede mną nie musisz udawać.
– No wiesz… właściwie… gdyby tak się udało gdzieś załapać… Wiesz, kino to całkiem inna półka.
– Zdecydowanie. Ja wcale nie mam zamiaru cię za to potępiać.
– No właśnie…
– I myślisz, że ten młodziak może ci to ułatwić?
– No nie wiem… Widać było, że się okrutnie napalił na ten film. A ja jestem najbliżej Johannesa.
– Kręcił już coś?
– Z fabuły? Nie, tylko dokumenty.
– Żółtodziób…
– Ale pełen entuzjazmu. I podobno ma już ustawionego producenta. Z pieniędzmi. Tak mówił.
– No cóż, próbuj, mała, staraj się…
– Oj, pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie.
– Nie wiesz tego. I nie dowiesz się, jak nie spróbujesz. W końcu nic cię to nie kosztuje.
– Nieważne. Mąki dosyp, bo jakieś gluty wychodzą.
– Dzisiaj znowu idziesz na imprę?
– Pewnie, zaraz po sesji. Wczoraj była fajna jazda.
– Do Triestu zawsze przychodzi super brygada.
– No, ekipa była pierwsza klasa. Potrafią się ludziska bawić.
– Tylko niepotrzebnie dałaś sobie wcisnąć te prochy.
– Ojtam, chciałam trochę podkręcić nastrój… Czułam się bosko. Jak dama.
– Placek ci się przypala, damo.
– Rany, ale mi się wczoraj podobało. Super było… Coś mnie takiego wzięło, że… eeeeech, rozmarzyłam się… Pamiętasz, jak wracałyśmy? Niebo było całkiem jak u Vincenta, zauważyłaś?
– Niebo było całkiem zwyczajne, tylko ty nie powinnaś popychać tych piguł alkoholem. Mnie pouczasz, a sama łykasz co popadnie.
– Weź wyluzuj, okej? Lubię się bawić. Co w tym złego? Kiedy mam imprezować jak nie teraz, kiedy jestem młoda? Jak będę przechodzoną starą rurą? Spokojnie, nic mi nie będzie.
– Nie bądź taka pewna siebie. Lepsze od ciebie się poślizgnęły.
– Daj spokój, odrobina chemii mi nie zaszkodzi.
– Jaaaasne. Każdy tak mówi. A pamiętasz tę kobietę na moście wczoraj? Jak wracałyśmy, a „niebo było całkiem jak u Vincenta”?
– Którą? Tę z permanetnym wyrazem przerażenia na twarzy? Okropna.
– Właśnie tę.
– Straszna. Błeee, aż dreszcz przechodzi. Staruszka jak z horroru, prawie łysa…
– Wcale nie staruszka.
– Co?!
– Jest jakieś pięć lat starsza ode mnie.
– Coooo?! To zombie? Wyglądała jak wrak…
– Bo jest wrakiem. Nie uwierzysz, ale była niesamowitą rakietą, i to jeszcze całkiem niedawno.
– Znasz ją?
– Tak. To ex-dziewczyna Edvarda. I jego dawna muza, jak to oni lubią mówić.
– Ona?! Nie wierzę. Wkręcasz mnie.
– Przysięgam. Jakieś dziesięć lat temu, może nawet nie, to była gwiazda, zabijali się o nią. Gorąca laska i świetna modelka, szybko weszła w środowisko. I równie szybko zagarnął ją Edvard. Sama wiesz, jaki on potrafi być uroczy.
– Fakt. Wiem.
– Właśnie. Babeczka się zabujała i poszła za nim jak w dym. A on wtedy ostro eksperymentował z różnymi substancjami.
– Eksperymentował?
– Acha. Jakoś tak wyszło, że głównie na niej. Bo on z tego wyszedł, a ona weszła głębiej. Też lubiła imprezować.
– Rany…
– Wiesz, to i tak cud, że w ogóle przeżyła. Po tym co ona wyczyniała…
– Kurwa, ale żeby aż tak…
– Tak wyszło. Z detoksu na detoks, potem dwa lata psychiatryka, i masz to co masz. A jeszcze jak mu pozowała do Wampira to była super dupeczka.
– Matko, to ona?!
– Owszem. I zobacz jak skończyła.
– Jezuuu…
– Na całym bożym świecie nie istnieje chyba świństwo, którego by wtedy nie łyknęła, wstrzyknęła albo wciągnęła nosem. Chyba tylko proszek do zdzierania politury, a i tego nie jestem pewna. Wiesz co to jest speedball?
– Nie.
– No to lepiej się nie dowiaduj. A od Edvarda trzymaj się z daleka, dla swojego dobra, masz życie przed sobą. I nie łykaj wszystkiego co dają, tylko dlatego, że za darmo jest.
– Jezuuuu… Nie wiedziałam…
– No to już wiesz. Weź podmuchaj, ogień ci gaśnie. Hmmm… mogę o coś zapytać?
– No?
– Hmmm… słuchaj, mała, a ten Angol z Triestu…
– Peter?
– Tak…
– No?
– Byłas z nim już?
– Znaczy, że co?
– Dziewczyno, nie udawaj głupszej niż jesteś. Pytam czy już go stuknęłaś.
– Eeee… właściwie… yhy… coś tam było… w toalecie. Nie patrz tak.
– Nie patrzę t a k. Pytam tylko.
– Sam za mną polazł. Ciągle gadał o tym filmie. I o obrazach Johannesa. I o mnie, uszy mi ślinił… No i jakoś tak samo wyszło… Zresztą długo mu to nie zajęło, w dwie minutki się obłatwił. Prawie nie zauważyłam, kutasika miał jak mały chłopczyk…
– Jak to Angol. Typowe. Ale ja nie o tym. Powiedział coś konkretnego?
– Że co?
– O filmie. O pracy.
– No coś tam gadał, jak oni wszyscy. Że to będzie hit, że ludzie dostaną szału. Że mnie chce. Że pogada z producentem. Takie tam pierdolety. Mruczał coś o postaci, o natchnieniu, zirytował mnie tylko. Wszyscy tak mruczą. A potem i tak guzik z tego wychodzi. Obiecanki-macanki.
– Nigdy nie wiadomo. Próbuj. Te chińskie podróbki co ci dyndają na uszach mogą być jeszcze sławne na cały świat…
– One może i tak, ale ja nie. Na pewno obsadzą jakąś popularną hollywoodzką zdzirę…
– … co robi za piękność, a nie jest nawet w połowie tak ładna jak ty?
– Właśnie. Zawsze tak jest. Wyjdzie im w badaniach rynku, kto w tym sezonie ściągnie tłumy do kin i będzie po herbacie.
– Smutne. Takie czasy, że ludzie wolą falsyfikat od oryginału… Eeech, co zrobić?
– Nic. Kij im w oko, naciągaczom cholernym, amatorom darmowej szparki. Ja w każdym razie będę dziś wieczorem w Trieście. Kto wie, może coś się przełamie, może coś się w końcu trafi. A ty? Wpadniesz?
– Jasne! Też lubię się zabawić. No, zbieraj już te placki, odechciało mi się. Mam już dzisiaj dosyć tej harówy, też chcę się poczuć jak dama.
– He he he, wieczorem to my będziemy damy.
– Idziemy, pazury muszę jeszcze na wieczór zrobić. Kończymy na dziś.
– Kończymy. Ogień zagaś.
[grafika: domena publiczna, czyli internet]