Życie sobacze, życie robacze… Niewarte odwrócenia głowy, nic niewarte. Bez barw, miękkości, blasku, powiewu. Bez nadziei, bez zmian. Bez odwrotu. Lata jak stare klisze przesuwające się beznamiętne za okularem fotoplastikonu, karawana jednakowych wschodów i zachodów słońca, siostrzanych zim i jesieni, niczym nie mający końca i początku pochód chorych, półżywych, karaluszych figurek, ciągnący się od horyzontu po horyzont. Przekleństwo powtarzalności, kierat rutyny… Bezustanne, nieskończone nawlekanie zmatowiałych, zmętniałych koralików dni na nędzną, zmęczoną nitkę różańca życia. Żmudne, cierpliwe, uparte… Coraz dłuższa ta nić, coraz bardziej splątana, zawęźlona. I coraz cieńsza, wątła i niepewna, w wielu miejscach poprzecierana od rozsupływania stwardniałych na kamień węzłów nieszczęść. A palce zgrubiałe, zesztywniałe, spracowane. Niezręczne. Nieposłuszne, obce. Coraz trudniej rozplątać takimi palcami ciasny supełek na nici żywota. Coraz więcej tych supłów, coraz gęściej…
Powoli, jeden koralik dnia za drugim, powoli, pomalutku… Wszystkie one przypadkowe, każdy jak piłeczka losowo wypluwana z totolotka przeznaczenia. I wszystkie felerne, złe, nierówne, mętne. Poznaczone siatką pęknięć i piegami mikroskopijnych szczerb. Niczym odrzuty z taśmy w zapomnianej fabryce, co – nikomu już niepotrzebna – pośród zgrzytu i klekotu działa sama, tylko z siebie i tylko dla siebie, siłą rozpędu pordzewiałych automatów.
Kiedyś było inaczej, lepiej. A może wtedy tylko wydawało się, że będzie lepiej? Że musi być?
Słońce świeciło jaśniej? Chętniej, bardziej przyjaźnie? Dawało więcej ciepła poskręcanym, przemarzniętym dłoniom, twarzy pokrytej zimnym potem lęku i niepewności? Zgarbionemu grzbietowi, przyrzuconemu byle czym? Zmęczonym, opuchniętym stopom?
Dawniej żeliwna sztaba bólu nie rozżarzała się w skroniach tak szybko, szkarłat nie przesłaniał oczu płonącą kurtyną, ręce nie tak chętnie ruszały w dygotliwy tan?
Kiedyś oddech nie był tak panicznie krótki? Zalękniony ptak serca nie tłukł się tak rozpaczliwie o zimne pręty klatki bezdechu?
Kiedyś może tak. Kiedyś. Ale nie dziś. Już nie.
Poranny budzik głodu. Dzień jak mokra, niewyżęta szmata, wyblakła do brudnej szarości. U nóg ołowiane ciężary znużenia przykute łańcuchami bezradności, w głowie kłąb brudnej waty otępienia, rozsypujące się próchno zamęczonych na śmierć zaszczutych myśli, zakatowanych bez świadków w ciemnej piwnicy wspomnień, w lochu gdzie bez pożegnalnego szeptu mrą wszelkie uczucia. W tej katowni człowieczeństwa. Bez ratunku, bo i gdzie go szukać? Bez nadziei, bo ostatnia nadzieja już dawno umarła, bezpowrotnie i bezpotomnie. Kolejny koralik na niteczce, coraz cieńszej i cieńszej…
Dzień z wolna zdycha w męczarniach. Wieczorem kołysanka na dwa głosy: zimna i strachu. Wszystkie nuty w niej jękliwe, płaczliwe, sfałszowane.
Noc nie przynosi ukojenia. Szyję ciasno obciska szorstka pętla samotności, zza odrapanych szaf wypełnionych drzazgami połamanych marzeń szczerzą już zęby bataliony koszmarów. Przewracają ślepymi oczami siejąc wokół piaskiem panicznego strachu, co wysypuje im się z wykrzywionych upiornie ust.
Na plecach gorące pocałunki dreszczy, pod powiekami strobo niedowspomnień, okulawiona pamięć błyska migotliwymi obrazami. Jedne są zamglone, rozmazane. Zanurzone w sklerotycznej sepii. Inne nadostre, ich bolesne kontrasty są jak szpilki wbijane w oczy. A wszystkie jakby nie swoje, jakby z cudzej przeszłości wyjęte, skradzione ukradkiem komuś obcemu.
I wreszcie krótkotrwała chwila wybawienia, moment łaski, gdy w oczodoły spływa ciepła smoła snu…
Powoli, uparcie, nieuchronnie umiera człowiek w człowieku, za darmo oddaje ostatnie tchnienie. W ciszy, bez błagania o łaskę. Na kolanach, na ziemi, na gnoju, w błocie, w beznadziei – tak. Ale bez prośby o zmiłowanie, bez skargi, bez jęku konania.
Jeden dzień bez imienia z wysiłkiem pełznie za drugim, anonimowe godziny powłóczą nogami w nieskończonym marszu skazańców ku szafotowi zapomnienia. Zbite w twardą kulę, zziębnięte minuty tulą się do swych sióstr w poszukiwaniu resztek ciepła, zamykają przerażone, zaropiałe oczy, niezdarnie próbując osłonić głowę chudymi ramionami niczym bite dzieci.
Psi, robaczy, szczurzy żywot. Niewart splunięcia. A jednak najcenniejszy, bo jedyny. Drugiego nie będzie. Bo potem tylko zimny, ohydnie wilgotny, lepki mrok.
Dzień za dniem, koralik za koralikiem…
Bez końca. Do końca.
[fotografia: Alex Majoli]