… Jonasz…

Jonasz(…) Szedłem powoli, żeby szczeniak mógł nadążyć. A poza tym miałem wiele do przemyślenia po rozmowie z tamtym domorosłym politologiem.
Z filozoficznej zadumy wyrwał mnie widok rudego kota, bezczelnie siedzącego na trawniku z miną notorycznego przestępcy. Zwierzak przyglądał mi się bez specjalnego zainteresowania.
Natychmiast zapomniałem o dyskusji z wrzodowcem i wskazałem Juliuszowi cel.
– Kota! Kota! – zawyłem radośnie, próbując podbechtać psinę do samobójczej szarży. – Bierz go, Julek!
Wyrastająca z Juliuszowego tyłka miniaturowa kępka sierści, z przyzwyczajenia nazywana ogonkiem, natychmiast wpadła w radosne, umykające ludzkiemu oku wibracje. Na kocie cała scena nie wywarła specjalnego wrażenia. Ze spokojem popatrzył mi w oczy.
– Spierdalaj – powiedział.
I godnym, kocim krokiem oddalił się w zarośla. Uczynił to z pewnością w celu sprowadzenia posiłków, bowiem po chwili wzmiankowane zarośla zaszeleściły złowróżbnie i wydaliły na świat boży jakiegoś osobnika. Postać, nienawykła widać do dziennego światła, mrużyła zaropiałe oczy, wyglądała zaś tak, jak musiał wyglądać biblijny Jonasz po przeżuciu i połknięciu przez wieloryba. Zapach, wyczuwalny wyraźnie z odległości kilku metrów, sugerował, że nasz osobnik nie czekał, aż wielki ssak go wypluje, lecz samodzielnie przebił się do wolności, żmudnie pokonawszy drogę przez cały przewód pokarmowy walenia. Z dłuższym przystankiem w końcowym odcinku.
Typ pomrugał i rozejrzał się po rzeczywistości, ustalając współrzędne. Dostrzegł mnie, obrał za cel, a następnie zaryzykował samodzielną pieszą wyprawę w moim kierunku. Z początku miał łatwiej, bo mógł przytrzymać się gałązek, ale kiedy krzaki mu się skończyły i wstąpił na otwarty teren trawnika, w jego marszrutę zaczęły wkradać się niekontrolowane autopoprawki kursowe jego wewnętrznej, smarowanej stężonym etanolem busoli. Wszystko to sprawiło, że cała ta podróż trwała długą chwilę, gdyż osobnik poruszał się krokiem konika szachowego.
Zamiast chwycić szczeniaka i uciec gdzie pieprz rośnie patrzyłem zafascynowany na tę lambadę.
Żul dotarł wreszcie do mnie, niestety wraz z towarzyszącym bukietem mu zapachowym o charakterze bomby olfaktorycznej.
– Echemmm… – chrząknął, oczyszczając krtań z tego, co tam akurat w onej zalegało, a sądząc z odgłosu zalegało od lat. Objął mnie ramieniem. Sparaliżowało mnie odruchowo.
– Niech mi pan zdradzi, kierowniku szanowny – zachrypiał typ i potoczył przekrwionym spojrzeniem po czubkach drzew – czy w dzisiejszym napiętym rozkładzie zajęć nie umieścił pan przypadkiem poczęstowania papieroskiem szorstkiego wprawdzie nieco w obejściu, lecz sympatycznego i przyjaznego światu bliźniego?
– W sumie mogę umieścić… – nieśmiało wyszedłem naprzeciw jego roszczeniom.
– Szczęśliwy nam dzień dziś nastał! – wykrzyknął osobnik i z radosną aprobatą poklepał mnie po plecach, z lekką, lecz wyraźnie wyczuwalną składową wycierania ręki w moją łopatkę. W wyniku tego podstępnego zabiegu jego dłoń stała się przynajmniej o połowę czystsza.
Westchnąłem i wyciągnąłem z kieszeni paczkę, w myślach dopisując do listy wydatków rachunek za pranie marynarki.
– A jasnym, wesołym płomieniem domowego ogniska, rozświetlającym nostalgię ponurych listopadowych wieczorów, dysponuje może naczelnik? – chrapliwym głosem kloszard zasięgnął kolejnych informacji.
Podałem mu ogień, odruchowo zamykając oczy i modląc się w duchu, by w mieszaninie emitowanych przezeń gazów nie było metanu.
Spodziewana eksplozja nie nastąpiła.
Otworzyłem oczy.
Zamieszkujący zarośla żul zaciągnął się jak skazaniec z trzykrotnym kaesem.
– A pan, dyrektorze miłościwy, to na kogo głosował, że się tak malowniczo wyrażę? – znienacka, jak wytrawny ankieter, spytało to współczesne wcielenie Jonasza.
Wstydliwie wpatrzyłem się w czubki butów i wymamrotałem nazwisko wybrańca, z nadzieją, że możliwie niewyraźnie.
– No i proszę! Brawo! – Jonasz zachłysnął się entuzjastycznie, znowu poklepując mnie po plecach, dla odmiany drugą ręką
I – dowodząc dobrego wychowania – tak jak mój poprzedni rozmówca wziął na siebie cały ciężar konwersacji.
– Toż to wspaniały człowiek! – wykonał ręką szeroki gest. – Ozdoba salonów, modelowy obywatel, wzór cnót wszelakich niedościgły! Kryształ prawdziwy, a miejscami i dyjament! Szkoda tylko, że oszust, złodziej, kurwiarz i ostatni kutas złamany.
Nie potwierdziłem, ale również, w przypływie obywatelskiej odwagi, nie zaprzeczyłem.
Zaległa niezręczna cisza. Przerwał ją znowu mój nowy znajomy, dokończywszy papierosa.
– No cóż, nadszedł czas naszego bolesnego rozstania! – wykrzyknął. – Wezmę, gospodarzu łaskawy, jeszcze jedną fajuszkę dla tego oto dla przyjaciela od serca, niech spoczywa w pokoju!
Wskazał krzaki zamaszystym gestem brudnej, choć już nie tak jak przed poklepaniem mojej marynarki, dłoni. Wytężyłem wzrok. Istotnie, wśród gałęzi, w na oko krytycznym acz stabilnym stanie, z rzadka jeno urozmaicanym spontanicznymi drgawkami, spoczywał pomieniony przyjaciel od serca.
W takiej sytuacji nie mogłem odmówić i po raz drugi podsunąłem żulowi paczkę z papierosami.
Wziął dwa, zapewne przez przypadek. A może pod wpływem silnego stresu, wywołanego stanem uziemionego w zaroślach towarzysza. Nie oddalał się jednak.
– A dwa zbędne złocisze, że na ten przykład grzecznie zapytam, nie znajdą się przypadkiem w dyrektora portfolio? – spytał konspiracyjnym szeptem, mrugając porozumiewawczo jak paralityk. – Wie szef, na winko nieprzesadnie markowe…
Cofnąłem się o krok.
– Nie dla siebie proszę – szybkim wyrzutem ciała żul skrócił dystans i wyjaśnił, ponownie wskazując brudnym palcem leżące w chaszczach ciało. – Głowę stawię, że ten oto nasz kolega po dwóch, a góra trzech, zbawiennych łykach onego trunku z pewnością odzyszcze dawną sprawność umysłu i przydany mu hojną ręką przez łaskawego Stwórcę osobisty urok!
W myślach oszacowałem zasób płatniczy, spoczywający w prawej kieszeni spodni. Szacunki wypadły blado, by nie rzec: wręcz albinotycznie. Starczy ledwie na prasę, zamówioną przez siłę rządzącą.
– Przykro mi, ale żona, rozumie pan… – wymamrotałem, jak zawsze w takich razach starając się zwalić całą winę na połowicę.
– Zabroniła, okrutna i bezwzględna, co? – zapiał z rozpaczą tamten. – Zakazała potrzebującego, zdesperowanego i zgnębionego bliźniego swego obrzydłą mamoną wesprzeć, coby z otchłani wychynął? Niech szlachetny naczelnik nie pozbawia ożywczej transfuzji jego duszy, znękanej losem nieletkim!
– Gazetę przykazała kupić… – tłumaczyłem zakłopotany.
– Ech, białogłowy! Rozumiem, ani słowa więcej, ani zgłoski! – zakrzyknął Jonasz. – Puch, gubernatorze, i to puch nie byle jaki, a marny!
– Gazetę muszę kupić. I to wiodącą… – chwyciłem się brzytwy. Podziałało, o dziwo.
– Aaa, jeśli wiodącą, to pardonu upraszam – w głosie rozmówcy nieoczekiwanie zabrzmiało zrozumienie, zmiksowane z rezygnacją. – No cóż, mówi się, że zacytuję wieszcza: trudno!
Westchnął. Pot żłobił głębokie bruzdy w warstwach brudu pokrywających jego oblicze.
– Niechaj tedy nadal w chaszczach drga agonalnie druh wierny, ku chwale Ojczyzny! – wykrzyknął, w teatralnym geście wyrzucając przed siebie brudne jak święta ziemia dłonie.
– Kiedy naprawdę nie mogę…
– Vae victis! – zaklął w dziwnym języku, znów wskazując na wystające z listowia odnóża towarzysza.
Nastąpił kolejny dramatyczny wymach brudną łapą w stronę zarośli.
– Nic to! Niech z bólu ryczy ranny łoś! – zagrzmiał kloszard całkiem kretyńsko.
Ponieważ zdanie było zupełnie bez sensu, uznałem, że musi to być cytat z jakiegoś klasyka, czy coś.
– Przykro mi, ale…
– Następnym razem, wiceministrze! – przerwał – Gnę się zatem w dziękczynnych ukłonach, prezesie, i już dłużej nie zajmuję drogocennych nadgodzin!
Z tymi słowy zniknął pośród osiedlowej kniei.
Gwizdnąłem na Juliusza i powlekliśmy się dalej. Słońce grzało, ptaszęta wznosiły swe pienia, trele, krakania i insze skrzeki ku niebiosom. (…)

 

©niekarany „Dziennik absurdalny. Nałogi: nikotyna” (fragm.)
[zdjęcie: domena publiczna]