Wielki wypas

Każdego roku w kwietniu, ledwie wspomnienie dotkliwego kaca po uroczystych obchodach Pełni Robaczej, pierwszej wiosennej, zniknie za lekko zamglonym horyzontem, na ciepłych wodach środkowego Pacyfiku rozpoczynają się przygotowania do Wielkiego Redyku. Polinezyjscy płytkowodni i płaskodenni górale sposobią się do tradycyjnego przepędzenia na gościnne hale rafy koralowej ogromnych stad płaszczek-olbrzymów. Podchodzą do tego wydarzenia nad wyraz poważnie, ten coroczny rytuał nie jest jedynie cepeliowskim przedstawieniem odgrywanym pod gusta licznie nawiedzających wyspy ceprów z całej kuli ziemskiej, lecz posiada również swój czysto praktyczny wymiar, bowiem od kiedy dawno-dawno temu miejscowa ludność ze względów dietetycznych porzuciła kanibalizm, hodowla tych łagodnych, wiecznie jakby lekko oszołomionych zwierzaków stała się podstawą egzystencji pacyficznych plemion. wypas2

Mięso praktycznie pozbawione cholesterolu i wysokogatunkowy, łatwy do wytopienia tłuszcz sprawiają, że kiełbasy, przykęski, wędzone boczki i smalczyk ze skwarkami pochodzenia płaszczkowego od lat są fundamentem kulinarnej potęgi tubylców, czyniąc z rozrzuconych po Oceanie Spokojnym wysepek prawdziwą gastronomiczną autarkię. A poza tym ten smak… Każdy, kto chociaż raz skosztował mięsa płaszczki pieczonego w zimny jesienny wieczór nad ogniskiem palonym u wejścia do polinezyjskiej bacówki, pod kieliszeczek samogonu z owoców dzikiej okośliwki i sałatkę z morskich nibykorniszonów, będzie ten moment z rozrzewnieniem wspominał po kres swych dni, a niektórzy to nawet i dłużej. A to nie wszystko, co to dziwaczne morskie latające stworzenie może ci oddać. Kto bowiem raz poczuł na nogach kierpce z mięciutkiej skórki z grzbietu takiej płaszczki, ze starannością wyprawionej i pieczołowicie, na obstalunek, przykrojonej i zszytej, nie założy już nigdy na nogi marnoty mediolańskich partaczy i podrzędnych londyńskich butorobów. Są niesamowite. Nie dość, że podczas używania osiągają współczynnik wygody porównywalny do królewskiego łoża, i to dzielonego z najpiękniejszą damą dworu, to jeszcze dodają stopom wręcz merkurycznej, czy może raczej chrystusowej lekkości, można w nich niemalże chodzić po wodzie. 

Jak widać, płaszczki to nie tylko znakomite mięso. Mają znacznie więcej zastosowań, zapewniając chleb okolicznych rzemieślnikom, handlowcom, kreatorom mody ludowej, a nawet sutenerom (o tym aspekcie przetwórstwa płaszczek nie będzie się jednak tutaj wspominało, bo trochę wstyd). 

Wracajmy jednak do naszego redyku, bo odeszło nam się trochę od tematu. 

Tradycyjne przepędzenie stad na halę trwa ledwie kilka dni. Pozostawiwszy zwierzęta na koralowych pastwiskach pod opieką kilku doświadczonych baców, górale powrócą do swoich rodzinnych sadyb tuż przed Wielkanocą, akurat na wielki, arcybolesny Test Męskości, czyli konkurs stukania się pisankami (tubylcy uwielbiają tatuaże, praktycznie we wszystkich miejscach). 

Same przygotowania do spędu też nie trwają długo, tutejszy górski ludek ma zimną, pastuszą krew zawodowców przekazujących z pokolenia na pokolenie obyczaje związane z wypasem i obrządkiem pacyficznych płaszczek. Łódki, dżonki, katamarany, kajaki, dłubanki i inne jednostki pływające raz-dwa zostają odkurzone i przesmarowane, dziurawe żagielki ustrajają się w nowe łaty a wiosła w mig oczyszcza się z pajęczyn i śladów zakrzepłej krwi po rytualnej naparzance sylwestrowej.  Pełna profeska. 

Zamieszkujące wioskę matki, żony i kochanki, a także niewiasty chwilowo bez przydziału roli społecznej, z podziwu godnym zapałem, zupełnie niespotykanym pod naszą szerokością geograficzną, pomagają swoim mężczyznom w sprawnym oporządzeniu środków transportu i ekwipunku przed wyprawą. Zaiste, krzepiący to widok: cała populacja w zgodnym wysiłku dba o lepszą, a przede wszystkim sytą, przyszłość. Kooperacja pierwsza klasa. 

Zabezpieczenie zapasu żywności na wyjazd również idzie nad zwyczaj sprawnie, zwłaszcza że są to w wybitnej większości potrawy regionalne, wyprodukowane na miejscu, głównie rajska cebula pieczona w ogniu dyskusji, pyszne preambułki drożdżowe oraz nierozpoznawalna, lepka paciaja ze zmielonych nasion niedo-żyta wymieszanych z cholera wie czym. Z importu pochodzi jedynie wędzone mięso z korposzczura i oscypki sprowadzane z Wielkiego Imperium Lechickiego, gastronomiczna namiętność tubylców. 

Słowem, wszystko działa jak w świeżo zdobytym szwajcarskim zegarku na przegubie radzieckiego żołnierza-wyzwoliciela i zanim od prowizorycznego remontu ostatniego katamaranu minie czas porównywalny z ostygnięciem trupa poprzedniego właściciela wspomnianego wyżej szwajcarskiego czasomierza, od strony atolu nadbiega posłaniec z wiadomością, że stada już tu są, czekają w zatoce, więc zbierajta się chłopy, a chyżo. 

Wyspiarze odstawiają więc na bok kieliszeczki, które ledwo zdążyli kilka razy napełnić, i w zgodnej gromadzie ruszają na plażę. 

Na miejscu przekonują się, że istotnie, od lat punktualnie w ten sam dzień, płaszczki przybyły olbrzymią, wielotysięczną ławicą, zwabione do zatoki okruszkami piernika i syrenim śpiewem stareńkiej Ciotki Aai-ia. Ta wiekowa istota, podobno ludzka, pomarszczona, zmurszała i porośnięta mchem od północnej strony, jest lokalnej społeczności potrzebna w zasadzie tylko raz do roku, właśnie teraz, podczas tradycyjnego redyku, i wyłącznie na tę okoliczność poprzedniego wieczora została brutalnie wywleczona ze swojej zapadniętej, stojącej na skraju wioski chatki z patyków lepionych na własne smarki i ptasie gówno. Nie wiadomo bliżej, co starucha porabia w tej dziwacznej sadybie przez cały rok, potrafi zadbać o prywatność. Krąży pogłoska, że oprócz hurtowej produkcji afrodyzjaków zajmuje się pisaniem horoskopów dla menedżerów korporacji, fałszowaniem sondaży przedwyborczych i wymyślaniem fejkniusów dla zaprzyjaźnionych łże-mediów. Ale to też może być fejknius. 

Jednak wczoraj, jak co roku, Ciotka Aai-ia musiała opuścić swoją śmierdzącą rezydencję i stanąć na posterunku. Sam piernik nie wystarcza na płaszczki, tu potrzebne są specyficzne umiejętności. Starucha je posiada, przez dekady rozwijała i doskonaliła swój kunszt pod okiem poprzedniczki, również należycie pomarszczonej i zatęchłej babiny – jest to zdolność do wydawania z siebie i odpowiedniej modulacji ultradźwięków, niezwykle atrakcyjnych dla wabionych płaszczek i całkiem niesłyszalnych dla ludzkiego ucha. Ta robota przekazywana jest naturalnie z pokolenia na pokolenie – Ciotka Aai-ia już od kilku lat kształci swoją następczynię, młodą dziewkę, która po śmierci zamawiaczki przejmie jej obowiązki, a po upływie pięćdziesięciu lat również i obecny wygląd. 

Nie trzeba dodawać, że na wyspie są i tacy, którzy powątpiewają w zdolność starej do wydobywania z gardzieli tych dźwięków spoza skali i uparcie szepczą, że płaszczki ściąga tu tylko kruszony piernik, a nie Ciotka. W końcu: słyszał ją kto? Pewnie łże, pogonić ją w diabły, a polepę w chacie przekopać, nuż skarby tam jakie są? Oszukuje, szkaradna wiedźma. 

Nie wiadomo więc do końca, jak to jest z tym głosem sponad pięciolinii. W każdym razie Ciotka Aai-ia stoi po kostki w wodzie i porusza ustami, a płaszczki nie odpływają, więc starucha chyba coś tam jednak z siebie wydobywa. 

Jej dyżur kończy się z chwilą, kiedy na plażę wkracza wódz plemienia i z rozmachem wali starowinkę otwartą dłonią w chuderlawe plecy, dokładnie między sterczącymi żagielkami łopatek, dając jej subtelnie do zrozumienia, że jest już tu niepotrzebna i może ruszać precz. 

Gotowi do wyprawy wyspiarze patrzą z satysfakcją na narastające podniecenie czekającego w zatoce stada. Woda w atolu traci na kilka minut swoją legendarną przejrzystość, gdy tysiące płaszczek wzbija podwodne minigejzery z białego piasku, z niecierpliwości pociamkując płetewkami o płytkie dno. 

Wódz plemienia, Wielki Doodoo, zdążył już tymczasem zająć miejsce na swojej jednostce pływającej. Teraz, dumnie podparty pod boki stoi na dziobie flagowej dłubanki M. S. “Highlander” i z upodobaniem omiata wzrokiem otoczenie. Za chwilę da sygnał do wypłynięcia, czeka tylko aż jego syn i następca skończy robić mu na udzie wspartej o burtę nogi rytualny, plemienny tatuaż, mający upamiętnić tegoroczny Wielki Redyk. Tym razem jest to wymyślny rysunek kolorowej rybki koi, znaleziony w paczce z ryżowymi czipsami made in Japan

Górale pospiesznie wskakują do swoich łódeczek i z dłońmi zaciśniętymi na wiosłach zamierają w oczekiwaniu na Znak. Płaszczki również czekają w napięciu, wytrzeszczając zezowate oczęta, na ukończenie tatuażu Wielkiego Doodoo. Nawykowo, bez złośliwości, pozgrzytują przy tym zębami. 

Wreszcie syn wodza wygładza kalkomanię poślinionymi palcami i oszczędnym ruchem głowy daje znać, że gotowe. Wielki Doodoo prostuje swą ogromną postać i podnosi rękę, w której trzyma jakiś podługowaty przedmiot. 

– No to rusamy, chamy! – krzyczy potężnym głosem i zatacza tym przedmiotem nad głową szerokie koło. 

Polinezyjczycy rapują odruchowo, to genetyczne. Taka cecha narodowa. No, plemienna, niech będzie. Co ciekawe, właściwa jedynie męskiej części populacji, kobiety raczej irytuje ta maniera. Kto wie, może właśnie dlatego lokalne białogłowy tak ochoczo pomagają mężom w wyprawieniu się na morze? Przynajmniej przez kilka dni będą miały spokój od ich fristajlu. 

Widząc Znak w wykonaniu swojego przywódcy wyspiarze napierają na wiosła i cała kawalkada powoli rusza z miejsca. Na dobrą sprawę nie ma znaczenia czym macha kierownik wycieczki, to rzecz nieistotna i drugorzędna. Mogłoby to być cokolwiek. W tym roku jest to zmurszała ofiarna ciupaga po pradziadku, ale bywało już, że wódz machał, jak na przykład w zeszłym roku, włócznią do polowania na dzikie leśne świnie, zardzewiałym pogrzebaczem czy wielką wędką na rekiny, rzeźbioną w rytualne Gołe Baby. Ba, zdarzyło się nawet, że kilka lat temu skacowany po uroczystościach pełniorobaczych przywódca wykonał ten szeroki gest kością udową dawno zmarłego wuja. Z całym zmarłym wujem doczepionym do kości. 

Górale z Polinezji nie przywiązują wagi do szczegółów. Liczy się sam gest. Mogłaby do niego posłużyć nawet dziurkowana łyżka na długim trzonku, taka, jaką wyciąga się z wrzątku kluski śląskie, wystrugana z lipowego drewna. Mogłaby, ale tak się składa, że na polinezyjskich wyspach nie rośnie ani jedna lipa, z której dałoby się takąż łyżkę wyciąć. Nie przyjęły się. Kuski śląskie zresztą też. 

Trzeba uczciwie przyznać, że jest to niepowtarzalny, zapierający dech w piersiach widok, kiedy olbrzymie, wielotysięczne stado płaszczek, podobne armii latających dywanów, odrywa się od dna i otoczone półksiężycowatą tyralierą prymitywnych łódek powoli kieruje się do wylotu atolu. Na bok nie wymyka się ani jedna sztuka, ani jedna niepokorna owieczka nie zbacza z wyznaczonej drogi, niepospolita zręczność oceanicznych pastuchów nie bez kozery otoczona jest sławą. 

Gniazdujące na wulkanicznych skałach otaczających zatokę ogromne żółwie wysuwają ciekawie pomarszczone szyje, nie chcąc przegapić widoku tej majestatycznej kawalkady, z wolna przesuwającej się przed ich oczyma. Niektóre, co bardziej wrażliwe sztuki machają ogromnymi płetwami na pożegnanie, życząc tubylcom powodzenia i bezpiecznej drogi na odległe koralowe hale. Niejednemu kręci się w oku łza wzruszenia. 

Tylko najbardziej sędziwy z nich, zgryźliwy Stary Dobry Dżordż, stuletnia żywa maskotka wioski, krzywi się nieprzyjemnie, z pogardą spluwa pod płetwy i daje nura w ciepłą, krystalicznie czystą wodę zatoki. Tam, bezpiecznie niewidoczny, pokazuje oddalającej się z wolna kawalkadzie faka na odjezdne. Nie należy do zbytnio uprzejmych stworzeń. 

wypas3Redyk zbliża się wolno do redy. Tu oczy wszystkich juhasów zwracają ponownie ku szefowi, uważnie obserwując każdy ruch jego ręki – to Wielki Doodoo wskaże im bezpieczną ścieżkę wśród umieszczonych na szerokim perymetrze pól minowych, które osobiście zakładał na surferów, dawniej licznie żerujących wokół atolu. Oprócz min morskich czekają tu na nich sprytnie ukryte w pianie morskich bałwanów przemyślne wnyki, samotrzaski i cały system morderczych zapadni. Takie zabezpieczenie przed surferami nie powinno nikogo dziwić, miejscowi nie przepadają za tymi przebojowymi, hałaśliwymi osobnikami, co w południe zadrapują im krawędziami swoich kolorowych desek gładkie grzbiety fal a wieczorami próbują chędożyć córki. 

W miarę jak sylwetki górali stają się coraz mniejsze, a potem zupełnie nikną w oddali, życie wioski wraca na tory spokojnej rutyny i nudnej codzienności. Młode dziewki, śniadoskóre, dupiate i cycate, ściągają dżinsy i otrzepują z naftaliny wydobyte z kufrów folklorystyczne spódniczki z trawy. Ustroiwszy się w nie rozkładają się gauguinowsko na ciepłym piasku plaży, leniwie prężąc swe brązowozłote ciała w pełnym nadziei oczekiwaniu na młodego utalentowanego malarza, co w przypływie szczęścia być może zaplącze się przypadkowo w te okolice w pogoni za atrakcyjnymi plenerami. 

Dzieciaki rozbiegają się w zarośla na poszukiwanie jakiegoś bezbronnego warana czy któregoś z występujących tu w dużej obfitości fotografów z „National Geographic„, do wieczora zamęczą przynajmniej dwa takie stworzonka. Baby biorą się za pranie przyodziewku i instalowanie na ajfonach nowych apek do wychowywania dzieci. 

Wulkan z sąsiedztwa bulgocze lawą, cicho i przyjaźnie, niby kociołek z grochówką. Odwieczna strużka brudnego dymu snuje się z jego krateru ku obłokom. 

Całe sioło bierze we władanie błoga, zasłużona cisza, napęczniała obezwładniającym, rozkosznym lenistwem i pełna słodkiego nektaru nicnierobienia.  

Tymczasem na otwartym morzu trwa już wielkie wiosłowanie. Ciemnoskóre, błyszczące od potu grzbiety pochylają się i prostują rytmicznie. Powietrze drży od gromkich okrzyków nawołujących się juhasów, co stojąc na dziobach łódek trudzą się naganianiem trzody w wyznaczonym kierunku. Migocą w słońcu ostrza ciupag, obracanych z wprawą w zręcznych dłoniach pastuchów, z hałasem trzaskają bicze wodne. Tu o odpoczynku mowy być nie może, tutaj liczy się każdy dżul energii dobywany z kurczących się pracowicie mięśni, nikomu nie uśmiecha się jakakolwiek strata sił na zbędny gest czy okrzyk. Koncentracja jest pełna, wiadomo, to fachowcy. Wiedzą, że przed nimi tydzień ciężkiej, wytężonej pełnomorskiej harówki. Nikt się nie oszczędza. 

Jedynie stary Kam-Tu-Mi, nestor plemienia, ma ten cały wysiłek gdzieś, nonszalancko rozwalony w luźnej pozie na rufie spokojnie popija ze skórzanego bukłaczka (również wykonanego ze skóry płaszczki, a jakże) jakąś tajemniczą ciecz, bez wątpienia silnie alkoholizowaną, on w zasadzie nie używa innych, i spod zmrużonych powiek patrzy bez emocji na wysiłek innych wioślarzy. Zajmuje pospołu z trzema siostrzeńcami stary katamaran o burtach osobiście przez niego rżniętych w co piękniejsze kobiety ze wszystkich sąsiednich wysp, niegdyś również przez staruszka osobiście rżnięte. Zdobiące boki łodzi płaskorzeźby frywolnych scenek rodzajowych z odległej młodości bacy, kiedy to cnota żadnej wyspiarki nie była bezpieczna poza progiem rodzinnej, i to najlepiej porządnie ufortyfikowanej chaty, a młodej pannie podczas przechadzki trudno było spokojnie kucnąć do sikania, żeby nie natrafić na wystający z leśnego poszycia lub piasku plaży nabrzmiały od szarmanckiego podziwu dla płci pięknej fragment anatomii jurnego Kam-Tu-Miego, swoją pomysłowością i różnorodnością przyprawiłyby o niemy podziw nawet Bronisława Malinowskiego, a o niemy rumieniec wstydu hinduskich ilustratorów Kamasutry

Mała uwaga na marginesie: gdybyście kiedyś, zrządzeniem Losu bądź biura podróży, podczas jakiegoś wycieczkowego rejsu all inclusiv czy prywatnej wycieczki, zabłądzili w opisywane w niniejszej gawędzie okolice, uważajcie na starego Kam-Tu-Miego. To dobra rada. Na obrzeżach każdej wspólnoty, nawet jednolitej kulturowo i etnicznie homogennej, funkcjonują bowiem (w przypadku tego starca lepiej chyba będzie powiedzieć, że wręcz grasują) jednostki niedopasowane, odklejone czy choćby tylko luźno przyfastrygowane. Kam-Tu-Mi należy właśnie do takich niespokojnych, wolnych duchów z wiatrem w łysinie i huraganem w rozporku, małpio złośliwych i dziecięco ciekawych świata dziecko oryginałów i odszczepieńców, co nie usiedzą spokojnie ani dnia, w nosie mając dorobek czcigodnych przodków i wielopokoleniową tradycję swego ludu. I podczas gdy innym członkom plemienia przez całe życie nie przyszło nawet do głowy wyściubić nosa poza rodzimą wysepkę, on, zamustrowawszy się w młodości na przepływający opodal frachtowiec w charakterze kuchcika, przez bite trzydzieści lat przemierzał świat, w odległych stronach nasiąkając egzotycznymi modelami zachowań, obcymi obyczajami i niezmierzoną ilością stężonego etanolu. I o ile przy odrobinie dobrej woli nawet mikroskopijną populację naszej wysepki można ze względu na jej ciekawość i otwartość wobec obcych nazwać społeczeństwem wielokulturowym, o tyle stojący w jawnej opozycji wobec wszelakich norm socjologicznych stary Kam-Tu-Mi, jest typowym przykładem osobnika jednoznacznie multi-niekulturalnego, czemu zresztą daje wyraz co krok, z upodobaniem i starczą złośliwością. 

Jako prawdziwy światowiec, potrafi on otóż kląć i bluzgać jak skacowany szewc w tuzinie języków świata, mówić “mam to w dupie” w dalszych siedemnastu, a pierdzieć lekceważąco i szyderczo – w czterdziestu i czterech. 

I klnę się tu na duszę mojego zabytkowego żelazka, że nie mają dla niego żadnych tajemnic najtwardsze inwektywy anatomiczne w basenie Pacyfiku, którymi w swoich hermetycznych dialektach rzucają jedynie pijani tragarze portowi i wysłużone prostytutki na skraju wieku emerytalnego. 

Teraz jednak Kam-Tu-Mi jedynie arogancko milczy, wystawiając do słońca swą ogorzałą twarz, pokrytą siatką zmarszczek, pamiątek po wyczerpujących sercowych podbojach i dziesiątek blizn, pamiątek po niezliczonych bójkach w karczmach i tawernach. Ci, co go znają wiedzą dobrze, że nie pomilczy długo, to natura wylewna, towarzyska i gadatliwa. I rzeczywiście, już po krótkiej półgodzince, wypełnionej obojętnym ziewaniem i poglądaniem bez specjalnego zainteresowania w stronę odległego horyzontu, jak to na Oceanie Spokojnym – nudnego jak jasna cholera, staruch nie wytrzymuje i intonuje swym potężnym, acz nieco ochrypłym od przygód głosem, archiwalną ludową piosenkę, rzewną pacyficzną dumkę, długą, monotonną i na głosy.  

Bliźniacze, jakby bite tą samą pieczątką, folklorystyczne utwory wokalne możecie usłyszeć dosłownie wszędzie, do tego nie trzeba się wyprawiać aż na drugą stronę globusa. Jest coś takiego w ludzie pracującym wsi i siół na całym bożym świecie, że te zaśpiewy zawsze wychodzą mu tak samo, nieważne czy trafiłeś na Podlasie, do Kambodży czy zapyziałej wiochy na samym krańcu Ziemi Ognistej. Melodyka jak za karę – cztery fałszywe nuty na krzyż, ciągnięte w nieskończoność fałszywie i bezlitośnie, aż do skurczu mięśni twarzy słuchacza, zwykle przez chór bezzębnych emerytek w strojach regionalnych i okularach grubych jak denka od butelek, co próbują pozować na niewinne i cnotliwe niedorosłe dziewczątka na wagarach z zajęć z edukacji seksualnej. Akompaniament do tego bolesnego zawodzenia, jeśli jest, to krzyczy o granat, żadnego ludowego instrumentu na planecie nie udało się jeszcze nikomu porządnie nastroić, a jeżeli go nie ma, to tęsknisz za nim, w nadziei, że może coś zagłuszy te wyjące a capella baby zanim cała woskowina roztopi ci się i wypłynie z uszu. Doznania artystyczne porównywalne z atmosferą czwartego kręgu piekła, i to w dniu, kiedy obsługa ma wyjątkowo zły humor. I tylko teksty tych nieszczęsnych produkcji ratują sytuację, na dobrą sprawę nie mają bowiem żadnego znaczenia, po pierwsze zawsze traktują o młodzieńczej miłości, i to wcale nie tej nieszczęśliwej, do jakiej przyzwyczaiła nas miastowa sztuka wyższa, ale radosnej i spełnionej, najczęściej w pobliskich krzakach. A po wtóre obojętnie w jakim zakątku globu i w jakim narzeczu wykonywany jest dany utwór, i tak straszliwi wokaliści ze swoją godną wyroku śmierci dykcją z pewnością zadbają, by słowa pieśni były równie nierozpoznawalne w twojej rodzinnej podkarpackiej wsi, z której wyruszyłeś cztery lata temu na podbój korporacyjnych stołecznych biurowców, co na Okinawie. 

Nie da się jednakowoż nie zauważyć, że rzewna dumka, którą intonuje stary wyspiarz wyróżnia się mocno z koszmarnego korowodu opisanych wyżej ludowych utworów wokalnych. Melodii – o dziwo – da się słuchać, zęby nie bolą. Tandetna ale nie toksyczna. I nawet tekst jest rozpoznawalny, pomimo góralskiej gwary. Ogólnie: zjadliwe to, mimo że bez wątpienia tak folklorystyczne że proszę siadać. Dziwne, nieprawdaż? Coś tu nie gra. 

Tajemnica tej pieśni tkwi w przewrotnej psocie sprzed lat, jaka ulęgła się w pełnej pokręconych fantazji głowie Kam-Tu-Miego, no oczywiście. On nie takie numery ma na koncie. 

Dawno, dawno temu młody Kam-Tu-Mi, wtedy kuchcik z kontenerowca na przepustce, był w jednej z tawern Osaki świadkiem występu wokalnego w wykonaniu japońskiego prawie-że-klonu amerykańskiej gwiazdy estrady. Niski, z wystającym brzuszkiem, skośnooki i żółtoskóry Elvis z punktu zachwycił naszego bohatera, nieobeznanego jeszcze podówczas z kulturą wielkiego kiczu. Kam-Tu-Mi zakochał się od pierwszego wejrzenia w wypomadowanej szpic-grzywce szansonisty, w jego lśniących butach na dziesięciocentymetrowym koturnie i w białym garniaku, który jakieś dwie dekady wcześniej trzasnąwszy drzwiami wyszedł z mody i do tej pory nie powrócił, poszukiwania trwają. Młodzieniec pokochał miłością czystą i platoniczną szerokie jak dzwon Zygmunta wyloty nogawek spodni śpiewaka, szlak różowych cekinów na rozległych klapach marynarki i olśniewająco błyszczące szkiełka wprawione w pierścienie zdobiące każdy jego grubiutki palec. Był absolutnie oczarowany i zafascynowany, można powiedzieć: zakochany. Platonicznie, ma się rozumieć, zważywszy tę samą płeć wokalisty i słuchacza, wtedy nikt jeszcze nie słyszał o żęder, a nawet gdyby słyszał, nie miałoby to znaczenia, nieprzejednany heteroseksualizm Kam-Tu-Miego był i jest nie do podważenia nawet stalowym łomem. Mimo wszystko, ot tak, na wszelki wypadek, z ostrożności procesowej dajmy jednak spokój słowu „miłość” i pozostańmy przy „silnej fascynacji”, bezpieczniej. Była ona istotnie mocna, niczym łańcuch kotwiczny kontenerowca. A nic mocniejszego Kam-Tu-Mi w życiu nie widział. Nic więc dziwnego, że w jego głowie linia melodyczna piosenki wyśpiewywanej nieco fałszywie przez niskiego Japończyka pozostała na długo. Być może na zawsze. 

Nie może tez nikogo dziwić pomysł, jaki zrodził się natychmiast w zawsze gotowym do uczniackich figli, wykolejonym umyśle Polinezyjczyka. Zapragnął on, aby zasłyszana w podrzędnej portowej tawernie pieśń weszła na stałe do kanonu pieśni plemienia jego rodzimej wysepki, w dodatku otoczona powszechnym podziwem i szacunkiem należnym dziełom sztuki pozostawionym potomkom przez uzdolnionych artystycznie przodków. Właściwie ten zamach na dorobek nieznanej mu bliżej  amerykańskiej gwiazdy piosenki trudno nawet nazwać przestępstwem. Czy pełnowymiarowym plagiatem. Kam-Tu-Mi podpindolił tylko melodię, nic wielkiego, kupę licencjonowanych muzyków robi to co dzień. A zresztą spowolnił ją i zjęknił, co znacznie zamaskowało złodziejstwo, dorzucił też elementy zadumanego, potoczystego zawodzenia, co tylko dodało pieśni folkloru. I tyle. Tekst dopisał już autorski, zgodny z duchem swojej własnej, wtedy jeszcze hermetycznej, cywilizacji, a przynajmniej z tym, co wydawało mu się, że tym duchem jest. A potem już tylko wmówił starszyźnie plemiennej, że szczęśliwie odnalazł zapis tej pieśni w brytyjskiej bibliotece podczas swoich studiów nad historią plemienia.  Spisane to było jakoby przez jakiegoś angolskiego Oskara Kolberga, a potem porzucone i zaginione. A on to niby własnoręcznie odkopał w archiwach, odkurzył i teraz marzy wyłącznie o tym, by nadać temu skarbowi dawny, zapomniany blask. Bezczelne łgarstwo i to dubeltowe, bo po pierwsze Kam-Tu-Mi przez całe swoje długie życie nigdy nawet nie zajrzał do żadnej biblioteki, a po drugie nie istniał żaden postrzelony brytyjski etnograf-amator, któremu chciałoby się spisywać głupoty wyśpiewywane przez dzikusów na zapadłej prowincjonalnej wysepce gdzieś na obrzeżach Oceanu Spokojnego, i to razem z nutkami. Ale wbrew zdrowemu rozsądkowi wioskowa starszyzna łyknęła konfabulacje Kam-Tu-Miego bez popitki, widać miała akurat parcie na cywilizacyjny dorobek i artystyczną spuściznę. I jakoś przeszło, że to kulturowe dziedzictwo. A potem już tak zostało, naczelni starcy wyspy wymarli cichaczem, a sam autor trzymał dziób na kłódkę, co zrozumiałe. W sumie: bandycki myk, ale nie pierwszy w historii muzyki rozrywkowej. 

.

Hej, na koralowej hali  

pikny juhas dziewkę wali 

.

– zaczyna starzec, a wioślarze natychmiast podchwytują zaintonowany przez niego utwór wokalno-bezinstrumentalny. 

.

Zadna laska dołokoła 

łopseć mu siem tu nie zdoła 

Syćkie ładne, chentne panie 

dajom mu na łoceanie… 

.

Dalej jest jeszcze gorzej i jeszcze bardziej ludowo: jak każda porządna folklorystyczna śpiewka tak i ta w aluzyjny sposób odkrywa przed odbiorcą sekretne tęsknoty i namiętności swoich twórców, podświadomie ukryte pod główną warstwą tekstu. W przypadku naszych ogorzałych górali, oprócz oczywistego w poezji ludowej zamiłowania do rozbuchanej, nieomal kompulsywnej rozrodczości, jest to ich skłonność do substancji psychoaktywnych: 

.

Walne bełta albo piwko 
i poigram z piknom dziwkom 

A po dzojńcie cy po kresce 
wyłomoce jom raz jesce 

.

– niesie się po błękitnych falach wciąż nad wyraz Spokojnego Oceanu. Echo na szczęście nie odpowiada, dzięki Bogu jest akurat na wczasach w innych rejonach globu. Oceaniczna bryza zatyka uszy ze wstydu. 

Zmęczone upalnym dniem słońce powoli zwraca swe oblicze ku Zachodowi, rytmiczne ruchy wiosłujących zwalniają niedostrzegalnie. Pieśń powoli i jękliwie zmierza do refrenu, tak już popularnego na wyspach Polinezji, że uznawanego za nieoficjalny hymn przez wiele tubylczych plemion: 

.

Nie łuciekaj, dziewce hoze, 
ja i tak ci w końcu włoze. 
Na piasecku, w cieniu palmy 
my sie walmy, walmy, walmy… 

.

Melodia urywa się nagle, bo wysunięci na przód kawalkady zwiadowcy, zawołani pełnomorscy zagończycy-lisowczycy krzyczą głosem jastrzębia – to umówiony sygnał, że na kursie kolizyjnym z gromadą płaszczek i ich ludzką eskortą idzie jakaś jednostka pływająca albo coś na jej kształt. Górale psykają, wyciszają śpiew i zaciskają dłonie na harpunach i dzidach w pełnym napięcia oczekiwaniu na dalsze informacje. 

Na szczęście szybko okazuje się to tylko coś na kształt, od czoła nadbiega kolejny szyfrowany komunikat, godowy głos tasmańskiej sójki oceanicznej. Nic groźnego, to jedynie ławica wygłodniałych żarłaczy białych płynie na żerowisko. Rysy juhasów natychmiast łagodnieją, a na ich szczere twarze powracają właściwe im szerokie, pełne folklorystycznego uroku uśmiechy. Kawalkada prze w wyznaczonym kierunku nie zboczywszy z kursu nawet o centymetr. Pastuchy wiosłują jak gdyby nigdy nic, ich podwodni podopieczni również nie przerywają łopotania płetwami. 

Już po kwadransie zbliżająca się ławica rekinów na widok armady pędzącej stado wyhamowuje uprzejmie i przepuszcza naszą wodną karawanę. Rekiny mają swój rozum. Lepiej nie ryzykować. Płaszczki mają na pletwach ogonowych jadowite kolce, a wiodący je górale, jak na każdym skrzyżowaniu świata, pierwszeństwo przejazdu. 

Z eskadry drapieżników odrywa się jedynie kilka co głupszych sztuk, zawsze się takie znajdą, i pchnięte niewytłumaczalnym impulsem rusza w ślad za megastadem. Zataczają szerokie koła wokół to tej, to tamtej pastuszej łódeczki, jak ostatni durnie wystawiając ostrzegawczo trójkąciki płetw grzbietowych ponad poziom wody. 

Wydaje się, że nasz Kam-Tu-Mi, stary morski wyjadacz, tylko na to czekał. Uśmiecha się drapieżnie, przerzuca nad niską burtą katamaranu chudą łydkę i zanurza stopę w wodzie. Cmoka zachęcająco na krążące wokół łodzi bestie. 

Jedna z nich, wielki sześciometrowy ludojad, jak na zamówienie podpływa do burty i zaczyna przyjaźnie obgryzać zrogowaciałą piętę Kam-Tu-Miego. 

– Haaaajze, baco! A rekiny nam na co? – z sąsiedniej łódki woła zwyczajowym rapem Kapi-i, młody, niedoświadczony pastuch, pierwszy raz na dalekomorskim redyku. 

Stary góral prostuje się dumnie i patrzy na młodzieńca z wyższością. Z chęcią podkręciłby sarmackiego wąsa, gdyby go miał. Ale Sarmacja daleko. 

– Dyć zhodować na łowcarki je da się, juhasie! – odrapowuje gromko i pobłażliwie wali olbrzymią rybę wiosłem przez łeb, na odlew. Oszołomiony ludojad przewraca oczami i odpływa, ale niedaleko. Jest już ujeżdżony, będzie trzymał się w pobliżu łódki, nie ucieknie w głębiny oceanu. 

Redyk powoli acz niepowstrzymanie zmierza ku rozległym halom rafy. Zwiadowcy na wysuniętej szpicy powracają do obserwacji otoczenia. Czujności nigdy dość. 

– Bywaaaaaj! – niesie się po wodzie. – Bywaaaaj, sam tuuuu… 

Wioślarze pracują wytrwale, leniwie mijają spocone kwadranse. Słońce coraz bardziej chyli się ku zachodowi, wyczerpane wielogodzinnym opalaniem bladych, tłustych cielsk turystów rozłożonych na tysiącach plaż świata. 

Jest gorąco, popołudniowo i oceanicznie. Stary Kam-Tu-Mi uśmiecha się pod nosem, pozierając na krągłości fantazyjnych obłoków przesuwających się z wolna po błękicie nieboskłonu. Wszystkie kojarzą mu się z dupą. Nietrudno się domyślić. 

Dziś, w ten szczególny dzień, nie ma podwieczorku. Będzie za to uroczysty przystanek na trasie, przy maleńkiej rozmiarami, ale o wielkim znaczeniu wysepce, już ją widać na horyzoncie. 

Kilkanaście minut później wodna karawana cumuje przy jej brzegach. Tej wysepki nie znajdziesz w żadnych atlasach, nie figuruje na mapach. Nie ma też żadnego miana. Nie musi, żadnemu z tubylczych słonowodnych górali nigdy nie przyszłoby do głowy pokalać to miejsce jakąkolwiek ludzką nazwą. Oni i tak wiedzą czym jest. I po co jest. 

Na białym piasku plaży, dumnie wyprostowane i umajone nieco już podeschłymi girlandami z alg, stoją tam trzy nieruchome figury, rżnięte w ciemnym koralu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Ich twarze, zwrócone ku zachodzącemu słońcu wyrażają bezgraniczny fatalistyczny smutek, akceptację wyroków okrutnego Przeznaczenia, pogodzenie się z Nieuniknionym. 

Kobieca postać to królowa Sunandha Kumariratana, pozostałe dwa pomniki mają rysy cesarza Fryderyka Barbarossy i księcia Józefa Poniatowskiego. 

To święci okolicznych plemion, pacyficzni górale od lat oddają im cześć, pełną uwielbienia pomieszanego z przesądnym lękiem. Żaden redyk nie mógłby się odbyć bez złożenia hołdu tym postaciom z zamierzchłej historii przez zabobonnych wyspiarzy. Nie potępiajmy ich. Uznają tylko tych bohaterów, którzy utonęli. Taka kultura. 

Wszyscy uczestnicy wyprawy odkładają wiosła, opuszczają rachityczne żagielki swoich dłubanek i długo patrzą bez słowa na brunatnoczerwone posągi. Płaszczki, jakby świadome powagi chwili, również zamierają w bezruchu. Tylko woda mlaszcze o burty łódek z obscenicznym dźwiękiem, przywodzącym na myśl odgłosy pozamałżeńskiego stosunku płciowego odbywanego w krzakach parku miejskiego podczas Juvenaliów. 

Tubylcy schylają głowy w nabożnym hołdzie, niektórzy dotykają przy tym czubkami palców warg i czół, inni otwartymi dłońmi poczynają rytmicznie klaskać o nagie uda, prastarym zwyczajem tatuowane w góralskie parzenice. Rapują coś cicho pod nosem, każdy po swojemu, nie wiedzieć: klątwy czy modlitwy. Co odważniejsi spluwają za burty łodzi w bluźnierczym dla każdego marynarza geście. Ale co im tam. Oni są inni. 

Dają się słyszeć pierwsze, jeszcze nieskładne śpiewy, za kilka chwil do solistów dołączą wszyscy uczestnicy spędu, i po falach znowu potoczą się dźwięki tęsknych, podniosłych pieśni. Szyje posągów zostaną przyozdobione świeżymi girlandami modlitewnymi, u ich stóp spoczną drewniane deszczułki z wypisanymi tajemniczym alfabetem błaganiami i żądaniami, dłonie zostaną ucałowane po wielekroć. 

Ten dziwaczny rytuał potrwa do wieczora i zakończy się ogniskiem na piasku plaży, połączonym z pieczeniem kiełbasek z morskiej krowy oraz – najprawdopodobniej – zwyczajową popijawą. I – to już więcej niż prawdopodobne – z równie zwyczajowym, uroczystym mordobiciem. 

Jednak kilku najstarszych i najdoświadczeńszych wyspiarzy nie zatrzymuje się tutaj. Skręcają i odpływają nieco dalej na zachód, by już po kwadransie niespiesznego wiosłowania dotrzeć do zacisznego gaju wodorostów na niewielkiej mieliźnie. Tam, wśród falujących wężowo wstęg zieleni, z płytkiej wody wystają nad powierzchnię wody następne dwie figury, tym razem pałubowate i niezgrabne. To posągi Jasia Himilsbacha i Charlesa Bukowskiego. Oni też się utopili, tylko akurat niekoniecznie w wodzie. 

Miniaturowa armada łódeczek zatrzymuje się. Starzy gazdowie wstają i wyjmują spod swoich haftowanych w muszle kubraczków przygotowane wcześniej płaskie piersiówki zrobione z dwóch złożonych żółwich skorup. W brzuchu każdej flaszki bulgoce miły sercu każdego nawodnego górala napitek – kokośnica łącka własnego pędu. Starcy odkorkowują butelki i spełniają w milczeniu pełen nabożnego szacunku toast. 

Nie pada ani jedno słowo. Nikt ich tu nie potrzebuje. 

Scena milczącego hołdu starszyzny kończy się w chwili, gdy czerwony pet słońca gaśnie z psyknięciem w mokrej popielniczce horyzontu, a na jego miejsce z pociemniałych wód Pacyfiku na niebo wyskakuje, niczym diabeł z pudełka, brudny bąbel księżyca. 

Na ten sygnał starcy chowają swoje płaskie buteleczki i wyciągają wiosła. Jeden po drugim opuszczają wodne sanktuarium i zawracają do głównej grupy. Ostatni robi to naturalnie jak zawsze oryginalny Kam-Tu-Mi, ten nie rusza się z miejsca dopóki nie wydudli calutkiej flaszki do samego dna. Ale w końcu i on, odrzuciwszy z lekceważeniem nieprzydatną już piersiówkę, chwyta za wiosło i podąża za towarzyszami. Po kilku chwilach znika za kulisą widnokręgu. 

Sanktuarium pustoszeje. Ciemne, koralowe oczodoły niekształtnych, przygarbionych posągów Charlesa i pana Jana patrzą martwo w dal, jak za życia pełne zmęczonego niezrozumienia dla świata i braku zgody na prostacką rzeczywistość. 

Leniwy, wiecznie niewyspany pacyficzny wiatr z wolna rozwiewa ślady na wodzie. 

Zapada cisza. Tylko kraby cicho kumkają w zagajniku, a w oddali wilcy morscy wyją do księżyca. 

.

.wypas1

 

.

[pictures: domena publiczna]

.

.