Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami, siedmioma górami i na dodatek całkiem legalnie, była sobie dziwna kraina. Niby wszystko było tam w porządku, mieszkańcy krainy przez całe dnie ciężko pracowali na chleb, a po pracy, czyli w wolnym czasie, zakochiwali się i zakładali rodziny, najczęściej w weekendy, bo wtedy mieli wolne. I z tego zakochiwania i zakładania mieli potem dzieci, które też kochali. A skoro już kochali te swoje dzieci, to dalej ciężko pracowali, żeby maluchy miały wszystko czego im potrzeba, a po południu zastanawiali się, co i jak zrobić, żeby potomstwo było szczęśliwe i wyrosło na porządnych ludzi. Albo przynajmniej na ludzi.
Czyli wszystko było jak w innych, normalnych krajach. No to dlaczego akurat ta kraina była „dziwna”?
A bo zagnieździł się tam potwór.
Nie uciekajcie, jeśli macie wrażliwe nerwy. Nie będzie przejmującego opisu, jak to ten straszny potwór pustoszył dziwną krainę ziejąc ogniem, kwasem i siarczanym oddechem, czy jak rozrywał na nieporządne kawałki biednych ludzi i udomowione zwierzęta, by podczas zwyrodniałych rytuałów kąpać się we krwi niewinnych i w obłąkanym szale tarzać pośród ich zmasakrowanych szczątków. Bo wiecie, ten potwór nie był jakoś szczególnie zły czy okrutny z natury. Nie napawał się swoim władztwem nad nieszczęsnymi tubylcami i nie czerpał sadystycznej satysfakcji ze swojej potwornej działalności. Po prostu robił to, do czego go stworzono. Nie zastanawiał się nawet czy wyrządza komuś krzywdę. Był jaki był. Nie umiał postępować inaczej.
Powiem więcej: mieszkańcy krainy nawet lubili tego potwora. Chętnie przebywali w jego towarzystwie, ochoczo wysłuchiwali co ma do im powiedzenia, poświęcali mu większość swojego wolnego czasu, a niektórzy traktowali go wręcz jak członka rodziny, nie wyobrażali sobie bez niego ani jednego dnia. I nawet płacili pieniądze, żeby zagościł w ich domach, na stałe. Zamieszkał z nimi, znaczy. W ich własnych domach.
Chętnie też zostawiali pod jego opieką swoje dzieci. Te, które tak bardzo kochali.
Nie mówiłem, że dziwna to była kraina? Mówiłem.
Cóż więc robił ten potwór, że zasłużył sobie na miano potwora?
Ano gadał do tych ludzi, grał im i śpiewał, czasem rozbawiał do łez a czasem straszył. Snuł opowieści o przygodach i dramatach, dalekim świecie i historiach tuż za rogiem, wielkich bohaterach i małych, całkiem nieznanych ludziach, skromnych i szarych. O ich miłościach i rozterkach, tęsknotach i marzeniach. O życiu i śmierci.
Dzieciom zaś pokazywał kolorowe obrazki, na których wesołe misie bawiły się z uśmiechniętymi jednorożcami, a pocieszne małpki dokazywały wśród gałęzi drzew. Policyjne samochody pędziły w dal, rozjeżdżając na miazgę złych przestępców, a odważny chłopiec umiał jedną ręką zadusić trzech niedobrych łobuzów, jak się bardzo postarał.
Nic złego ten potwór nie robił, prawda? Dzieci mogły patrzeć na te cudności godzinami.
Tyle tylko, że kiedy ludzie w zachwycie oglądali sobie to wszystko, zapominając o bożym świecie, potwór wyjmował taką małą łyżkę na baaaaardzo długim trzonku, całą srebrną i błyszczącą, i tą łyżką, niepostrzeżenie i bezboleśnie, wyżerał im mózgi. Najbardziej lubił te dziecięce. Pewnie dlatego, że świeżutkie i nieużywane. Smakosz taki.
Wyjadał te mózgi powolutku i prawie niezauważalnie dla swoich ofiar, a puste miejsca po zeżartych fragmentach wypełniał czarną smołą. Żeby się waga zgadzała, jakby co.
Im więcej czasu mieszkańcy dziwnej krainy i ich dzieci spędzali w towarzystwie swojego ulubionego potwora (a niektórzy nie rozstawali się z nim nawet podczas obiadu, jego bajeczki i opowieści błyskały odbiciami w ich talerzach na powierzchni zup i mieszały z sosami), tym mniej w ich głowach było mózgu, a więcej smoły. Smoła była wprawdzie miękka i ciepła, no ale mózgiem to ona nie była. Smoła to smoła, nie ma przeproś.
Na pozór nic złego się nie działo, człowiek potrzebuje naprawdę niewiele mózgu by funkcjonować. Ot, po prostu tubylcy z wiekiem robili się coraz bardziej głupi, nieczuli i otępiali. I coraz bardziej uzależnieni od potwora.
Dzieci, choć z każdego spotkania z nim odchodziły uśmiechnięte i szczęśliwe, to jednak z czasem coraz gorzej uczyły się w szkole, myślały samodzielnie z rzadka i niechętnie, częściej za to krzywdziły w złości inne dzieci, i wreszcie całkiem przestawały odróżniać dobro od zła, a na okrucieństwo patrzyły obojętnie. W końcu nie takie rzeczy widziały na ruchomych obrazkach pokazywanych im przez potwora, więc kto by się przejmował cudzym nieszczęściem i cierpieniem w prawdziwym życiu.
A gdy dorastały i same miały już dzieci, to też przyprowadzały je do potwora i sadzały przed nim. Naprawdę. Ze smołą w głowie nie ma żartów.
A potwór uśmiechał się przyjaźnie, odpalał barwną opowieść o konikach i wyciągał łyżkę…
Drogi czytelniku, jeśli dotarłeś do tego miejsca (a zapewne należysz do mniejszości) mojej krótkiej i niebogatej w ozdobniki opowieści, to z pewnością dawno już się domyśliłeś, że ani opisywana przeze mnie kraina nie znajduje się za morzami i górami, ani akcja nie dzieje się dawno-dawno, a cała bajka mówi o tobie. I twoich dzieciach. Tych które masz lub będziesz miał w przyszłości.
Ta bajka nie ma szczęśliwego zakończenia. Ma tylko morał, tak prozaicznie oczywisty i łatwy do wyciągnięcia, że nie chce mi się go tu nawet przytaczać. Ale happy-endu nie ma, fakt.
No, chyba że dopiszesz go sam. To nie jest trudne. Właściwie to jest to tak łatwe że aż niewykonalne.
No bo kto wyłączy potwora? Ale nie że tak ogólnie, systemowo, w całej krainie, ale tego u siebie w domu. Kto go nie nakarmi mózgiem własnego dziecka? Zgłaszać się.
Kto z was będzie na tyle odważny i wytrwały, że nie złoży mu ofiary z własnego dziecka? Ty? A może ty?
Kochasz je przecież. Daj maluchowi szansę, sam się nie obroni. Podaruj mu klocki, lalkę, samochodzik. Poczytaj książkę na głos. Podsuń kredki, pograj z nim w piłkę, pobawcie się w piaskownicy. Idź z dzieckiem na spacer do lasu, odpowiedz na pytanie dlaczego pszczoły nie kaszlą i wyjaśnij gdzie mieszkają kałuże jak nie pada.
Potrafisz?
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
[grafika: domena publiczna]
.
.
Fajny tekst. Generalnie lepszy byłby nawet bez wyjaśnienia i zakończenia, bo wtedy pracująca wyobraźnia mogłaby rozszerzyć desygnat pojęcia „potwór”, i być może zupełnie trafnie, na zjawiska, podmioty, procesy inne, aniżeli – słusznie zresztą – podpowiedziany. Pozdrówko!