Z artystami najtrudniej

Obaj siedzący za długim stołem mężczyźni mieli na sobie jednakowe śnieżnobiałe kitle, dwie jasne plamy na tle ciemnobrązowej, dębowej boazerii. Jak dwa szybkie maźnięcia pędzlem.
– Szanowny panie Claude – zaczął ten z lewej, w okularach, ascetyczny chudzielec z ryżym jeżykiem na głowie. – Ostatnie dramatyczne przeżycia musiały z pewnością głęboko przeorać pańską delikatną psychikę, rozumiemy to doskonale. Wiele da się wytłumaczyć niedawną, doznaną przez pana traumą, niewątpliwie. Niemniej jednak nie wszystko.
Przed każdym z lekarzy na lśniącym, ciemno politurowanym blacie bielił się rozłożony gruby notatnik, następne dwa ciapnięcia farbą.
– Pan po prostu utrudnia nam pracę – poskarżył się okularnik.
Siedzący po drugiej stronie stołu potężny mężczyzna w średnim wieku poruszył się niespokojnie, ale nie odpowiedział nic. Miał nalaną, zmęczoną twarz, ozdobioną dostojną i szeroką jak łopata brodą, w tej chwili nieporządnie zmierzwioną. Jego czujne, inteligentne oczy biegały nerwowo po całym pomieszczeniu, od wysokich, zakratowanych okien, przez twarze obu lekarzy, aż po stojącego przy drzwiach rosłego pielęgniarza, obojętnie opierającego się o futrynę z założonymi na piersiach rękami. Pielęgniarz miał posturę rzymskiego gladiatora, ubrany był w granatowy, obcisły mundurek, cia ciap ultramaryną.
– No dobrze, rozpocznijmy więc, panie Monet – ryży nerwowo poprawił okulary, pochylił się nad notatnikiem, przerzucił kilka stronic. Jego kolega, właściciel imponującego piwnego brzucha i sumiastych wąsów z podkręconymi ku górze końcówkami, w milczeniu obserwował pacjenta. Czarne, szeroko rozstawione, guzikowate oczka, głęboko osadzone w okrągłej twarzy, łysa czaszka i obwisłe policzki nadawały mu wygląd tasmańskiego wombata, któremu ktoś dla hecy dokleił sarmackie wąsiska. Bez słowa bawił się ozdobnym wiecznym piórem, obracając je w tłustych palcach.
– Nasz zakład to placówka na najwyższym światowym poziomie – ciągnął ten z rudą szczeciną. – Zatrudniamy tu wybitnych specjalistów w dziedzinie chorób umysłowych i nerwowych. Mamy znakomite wyniki. I naprawdę się staramy, panie Monet. Nie możemy pana, doprawdy niedojrzałych, by nie rzec: szczeniackich wybryków tolerować w nieskończoność. Artystom wolno więcej, wiadomo, rozumiemy twórczy ból duszy, ale to niepoważne. Jest pan mężczyzną w sile wieku i szanowanym członkiem społeczności, osoba poważaną i światową. Czas spoważnieć, drogi Claude.
Brodacz znowu powiercił się nerwowo na taborecie. Milczący tłuścioch z wąsami nie spuszczał z niego oczu.
– Jeżeli dotarło już do pana – rudzielec lekko podniósł głos – jak bardzo wyniki leczenia są zależne od współpracy pacjenta, a końcowy sukces terapii jest praktycznie nieosiągalny, gdy ów pacjent robi wszystko by pacjentem pozostać, to zapomnimy o pana szczeniackich wyskokach i przejdziemy do sedna, do wspomnianej terapii znaczy się. Dobrze?
Zapadła cisza. Tłuścioch obracał pióro w palcach.
– Okej – ochrypłym głosem powiedział wreszcie mężczyzna nazywany szanownym panem Claudem. – Spoko.
Okularnik sapnął z satysfakcją.
– Jeszcze jedno, drogi panie Monet – znowu przewrócił stronę w leżącym na stole notesie. – My tutaj świetnie zdajemy sobie sprawę, że nasza klinika nie cieszy się dobrą sławą. Taka już specyfika działalności, cóż począć. Jednak upewniam pana, że zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy, by jak najprędzej przywrócić pana na łono społeczeństwa. Jeżeli tylko pozwoli pan nam sobie pomóc. To jest poważny szpital, szanowny panie. Doprawdy, panie Monet, takie określenia jak małpiarnia, zagroda obłąkanych czy… – rudzielec zajrzał do notatek, skrzywił się mimowolnie. – … czy przytułek matkojebców, są wobec nas głęboko krzywdzące i niesprawiedliwe. Prosimy ich zatem nie powtarzać. Nasze metody terapeutyczne są sprawdzone i niezawodne.
Potężnie zbudowany brodacz pokiwał ponuro głową, zgarbił się i skulił, wbił wzrok w podłogę.
– Dobrze – mruknął głucho. – Już nie będę. Przepraszam.
Asceta w kitlu rozpogodził się.
– Świetnie – powiedział wesoło. – A więc zacznijmy. Terapia zajęciowa to coś, co na obecnym etapie leczenia jest panu zdecydowanie potrzebne.
Sięgnął pod stół i położył na lakierowanym blacie dużą papierową torbę z uszami ze sznurka. Wysunął z niej spore, prostokątne płaskie pudełko z tektury, z kolorowym obrazkiem na wieczku.
– Nasze dzisiejsze zadanie dla pana – oznajmił. – Puzzle.
Pacjent wyciągnął szyję, przyjrzał się ilustracji na pudle. Przedstawiała zgrabnego kasztanka z białą strzałką, beztrosko kłusującego na tle lasu. Oczy brodacza błysnęły.
– To pierwszy etap naszej nowej terapii – okularnik przesunął pudło w stronę chorego. – Nowe otwarcie. Koncentracja, wyciszenie, twórczy namysł. Nie pomożemy panu, jeżeli sam sobie pan nie pomoże. Do dzieła, drogi panie Monet. Widzimy się jutro o tej samej porze. Powodzenia.
Potężny mężczyzna wstał. Podszedł do stołu i ujął tekturowe pudło w obie dłonie, patrzył na nie długo. Wreszcie wsadził je sobie pod pachę.
– Dziękuję – powiedział cicho i ciężkim krokiem skierował się w kierunku wyjścia. Pielęgniarz otworzył przed nim drzwi, przepuścił go w nich i sam wyszedł w ślad, by odprowadzić pacjenta do sali.
Kiedy zniknęli, brzuchaty psychiatra westchnął ciężko i poskrobał się po łysinie kiełbaskowatymi paluchami.
– Zaczynam powątpiewać w twoje niezawodne metody, stary – stwierdził z kwaśną miną. – I w ogóle w profesjonalizm.
Głos miał jak aksamit, głęboki i przyjemnie dźwięczny.
– O, a można wiedzieć dlaczego? – ascetyczny rudzielec zdziwił się wyraźnie.
Wąsacz wydął tłuste policzki.
– Puzzle dla artysty malarza? – parsknął ze śmiechem. – Serio, stary? Myślałem, że stać cię na więcej.
Okularnik zrobił obrażoną minę. Zastanowił się chwilę.
– No dobrze, masz mnie – powiedział wreszcie. – Chcę po prostu zyskać na czasie. Jest nam potrzebny, żeby opracować jakąś sensowną strategię postępowania z tym draniem. Dobrze wiesz, że jak dotąd wszystko brało w łeb.
Tłuścioch zarechotał, po czym z trzaskiem zamknął oprawny w skórę notatnik.
– Chcesz zyskać na czasie, tak? I dałeś mu do układania pejzażyk z konikiem? – powiedział z przekąsem, niedbale wsuwając wieczne pióro do górnej kieszonki fartucha. – Malarzowi? W dodatku: impresjoniście? Po prostu nie wierzę, stary.
Ryży znowu pomyślał chwilę. Wreszcie machnął ręką.
– Ojtam ojtam – prychnął. – Malarz nie malarz, impresjonista nie impresjonista, wszystko jedno. Nie wyznaję się na sztuce, ale znam się na terapii. Ten facet jak nie ma nic do roboty to dostaje małpy. Chcesz, żeby znowu coś zdemolował, pobił jeszcze kilku pacjentów, pogryzł następnego pielęgniarza? Potrzebujemy czasu. A to ekstremalnie trudna układanka, ma z milion elementów. Zajmie go na jakiś czas, zaręczam.
Grubas uśmiechnął się szeroko.
– A ja ci zaręczam, że nie na długo.

 

impresjonizn

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

[picture: domena publiczna]