Pies piszczał, więc trzeba było wyjść, choć wiało i było zimno jak w studni na Alasce.
Już dwadzieścia metrów od klatki poczułem, że lewy but ciśnie mnie bardziej niż prawy.
– Oho! – pomyślałem – pięknie, nie ma co. Lewa stopa mi puchnie. Wszystko jasne: krążenie siada… Takie niesymetryczne obrzęki kończyn to nie może być nic innego.
Zatrzymałem się. Po kręgosłupie spłynęła kropla gorącego potu, wraz z lodowatą świadomością, że to początek końca. Już po mnie.
Cała przyszłość wyświetliła mi się w wyraźnych kolorach, choć nie były to barwy pogodne. Teraz pójdzie już górki. Amputacje, najpierw najpewniej tylko stóp, potem pójdzie coraz wyżej, do samych bioder. Nieuchronny koszmar inwalidzkiego wózka, załamanie związane z kalectwem. Skończę pod śmietnikiem, zapijając rozpacz tanim bełtem w towarzystwie osiedlowej żulerki. Na szczęście zapewne nie potrwa to długo…
Dotarło do mnie, ile spraw zostawiam niezałatwionych, niedokończonych, ile niedomkniętych drzwi, ile niezrealizowanych planów. A miałem to wszystko już teraz, zaraz, jutro… Żal. Już nie zdążę.
Najwyższym wysiłkiem woli opanowawszy wzbierającą panikę dokuśtykałem jakoś do domu, holując zdezorientowanego psa i powoli układając już sobie w głowie kolejne zapisy testamentu, który będę musiał spisać w najbliższych dniach.
Biedny, schorowany człowiek. Wrak człowieka. Znikąd ratunku.
Rozbierając się w przedpokoju zauważyłem, że mam na nogach buty z dwóch różnych par. Dlatego prawy był luźniejszy…
W mordę. Ta wyobraźnia mnie kiedyś zabije.