Anka czeka

ankaczeka1(…)

Odłożyłem słuchawkę i obróciłem się wokół swojej osi. Szybko szybko. Torba jest, aparat na stole, portfel mam. Klucze, gdzie są klucze? Są.
No to lecimy, jakieś kwiaty kupię po drodze. Czy coś tam. Nieważne. Prędko, prędko, życie ucieka.
Wybiegłem z mieszkania jak na skrzydłach.
Biegłem czując się jak rakieta zatankowana radością. Słońce świeciło mi prosto w twarz. Pięknie. Nogi same niosły.
Już po kilkudziesięciu metrach wpakowałem się na Jacunia.
– Heeeej – zagadnął łapiąc mnie za rękaw. – A co ty taki wesoły?
Minę miał kwaśną, jak zawsze.
Szkoda dnia na rozmowy z tym ponurym przegrywem, pomyślałem. Nie ma czasu, Zwierzątko czeka.
– Nie mam teraz czasu – rzuciłem. – Anka czeka.
Przyjrzał mi się uważniej.
– Jesteś jakiś taki… – zawahał się szukając właściwego słowa – taki… rozświetlony…
Przytaknąłem radośnie, bez słowa.
– Jakbyś miał odfrunąć… – grymas człowieka skrzywdzonego przez los nie znikał z oblicza Jacunia. – Jakiś szczególny powód?
– Taaaak – uśmiechnąłem się i zatoczyłem szeroko reką. – Rozejrzyj się, chłopie. Idealny dzień na piękną miłość.
Rozejrzał się. I natychmiast naburmuszył się jeszcze bardziej.
– A skąd ty wiesz, który dzień jest dobry na piękną miłość? – zamruczał z przekąsem i, jak mi się zdawało, z pretensją. – Skąd ty to, kurna, zawsze wiesz? Bo ja jakoś nie wiem.
Biedak. Z wieczną urazą do całego świata. Nawet zrobiło mi się go żal.
– Naprawdę tego nie wiesz, stary? – poklepałem go po ramieniu. – Przykre. A to tak łatwo poznać.
I pobiegłem w swoją przyszłość.
Po kilkunastu metrach zatrzymałem się i zerknąłem przez ramię. Jacunio był tam gdzie go zostawiłem. Stał nieruchomo, z opuszczoną głową.
Zwinąłem dłonie w trąbkę wokół ust i krzyknąłem w jego kierunku:
– Najlepszy dzień na miłość to ten pomiędzy wczoraj a jutro!

(…)

©niekarany „Szybka piłka” (fragm.)

————————————————————–

ankaczeka2(…)

Odłożyłem słuchawkę i usiadłem przy stole. Zapaliłem papierosa. Znowu kinderbal, znowu zabawianie rozwydrzonych bogatych bachorów, rzygać już się od tego chce. Ci z agencji nie mają litości. A chciałem mecz obejrzeć, faken. „Stasiek zachorował„. Zachorował, akurat. Jak go znam to zachlał wczoraj i kac go trzęsie. Rozejrzałem się. Kostium wisiał na oparciu kanapy, wymięty i od dawna nie prany. Nieważne. Trzeba iść. Wrzuciłem dymiącego kiepa do szklanki z niedopitą, zimną kawą.
Wstałem, wepchnąłem kostium do reklamówki i wyszedłem z mieszkania.
Cholerne słońce zaświeciło mi prosto w twarz, światło raziło w oczy. Faken. Wlokłem się powoli, noga za nogą.
W oddali zamajaczyła mi czarna czupryna Lakiego. Jak zawsze nieporządna, rozczochrana, jakby nigdy nie zaznała grzebienia. Laki biegł z torbą przerzuconą przez ramię. To właśnie zwróciło moją uwagę, że biegł. Bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mu się spieszyło. On zawsze chodził powoli, z rękami w kieszeniach i z nieprzytomą miną patrzył w chmury, jakby cały świat wokół nie istniał. Tym razem spieszył się wyraźnie, a gębę miał przy tym taką zadowoloną, jakby dyrdał do totolotka po odbiór kumulacji.
– Heeeej – chwyciłem go za rękaw. – A co ty taki wesoły?
Zatrzymał się i skupił na mnie spojrzenie. Stał tak w milczeniu długą chwilę. Wypchnął językiem policzek od środka i patrzył na mnie lekko przymrużonymi oczami, jakby się zastanawiał co powiedzieć.
– Nie mam teraz czasu – stwierdził wreszcie. – Anka czeka.
No tak, Anka. To małe, rude, bezczelne. I śliczne. Najseksowniejsza dziewczyna jaką widziałem w życiu. No i oczywiście – nie moja. Faken. Lakiemu zawsze trafiały się te najlepsze. Nie wiadomo nawet jak on to robił, bo zdawał się nie zwracać na nie najmniejszej uwagi i nigdy nie słyszałem, żeby podjął jakiś wysiłek, by tą czy tamtą zdobyć. A i tak najbrzydsza z jego dziewczyn była o niebo atrakcyjniejsza od najładniejszej jaką ja kiedykolwiek miałem. A Anka to już było mistrzostwo świata. Pieprzony przystojniaczek. Cholerny szczęściarz. Lucky. Zawsze tak go nazywałem w myślach – Laki.
Przyjrzałem mu się uważniej. Coś z nim było dziś inaczej niż zwykle. Miałem wrażenie, że promieniuje jakimś wewnętrznym swiatłem. Jakby ktoś domontował mu dodatkową baterię.
– Jesteś jakiś taki… – nie widziałem jak to określić. – taki… rozświetlony…
Zamiast odpowiedzieć, kiwnął tylko głową, znowu cały roześmiany. Zaczynał mnie już porządnie wkurzać. Faken.
Jeszcze raz obejrzałem go sobie od stóp do głów. Ubrany jak zwykle w byle co, bez ładu i składu, jak człowiek, który co rano otwiera szafę i zakłada na siebie te trzy rzeczy, które wypadną na podłogę. Całkiem bez udziału mózgu. I żelazka.
A jednak w tych nadprutych na szwach dżinsach i wygniecionej marynareczce wyglądał dziś jak ptak, którego aż rozsadza chęć rozłożenia skrzydeł.
– Jakbyś miał odfrunąć… – ciągnąłem, bo irytowała mnie trochę ta jego energia, zdająca się przesączać na zewnątrz przez wymięte ciuchy. – Jakiś szczególny powód?
– Taaaak – wyszczerzył się jeszcze bardziej i wykonał ręką szeroki gest, wciąż z tym bezczelnym uśmiechem na twarzy. – Rozejrzyj się, chłopie. Idealny dzień na piękną miłość.
Rozejrzałem się posłusznie. Nie dostrzegłem nic ciekawego, ta sama szara rzeczywistość co zawsze. Tylko może słońce raziło dziś bardziej. I już na pewno żadnych obiektów płci żeńskiej godnych wielkiej miłości. Zgrzytnąłem zębami. Nabijał się, to oczywiste. Dowcipniś pieprzony.
– A skąd ty wiesz, który dzień jest dobry na piękną miłość? – spytałem z przekąsem, walcząc z narastającą we mnie ochotą strzelenia go w ten roześmiany pysk. – Skąd ty to, kurna, zawsze wiesz? Bo ja jakoś nie wiem.
Jakby spoważniał. Pochylił się lekko i zajrzał mi głęboko w oczy. Już myślałem, że powie coś prawdziwego, szczerze, bez kpiny i wyśmiewania. Naprawdę miałem taką nadzieję. Ale nie, nie Laki. Już po sekundzie wesołe ogniki szyderstwa zapaliły się na dnie jego ciemnych oczu. Przechylił głowę i poklepał mnie po ramieniu jak jakiegoś żałosnego durnia.
– Naprawdę tego nie wiesz, stary? – spytał z udawaną troską w głosie. – Przykre. A to tak łatwo poznać.
I pobiegł w cholerę.
Opuściłem głowę. Wściekłość pomieszana z upokorzeniem zabulgotała mi w gardle niemym przekleństwem. Dlaczego mi się nigdy nie udaje? Co ma ten skurwysyn, czego nie mam ja? Dlaczego ja nigdy nie mam szczęścia? Poczułem, że pięści zaciskają mi się same.
Nagle usłyszałem z daleka jego głos. Podniosłem wzrok. Zatrzymał się kilkanaście metrów dalej i teraz, już bezpiecznie oddalony, przez tubę ze zwiniętych wokół ust dłoni głośno naigrawał się dalej:
– Najlepszy dzień na miłość to ten pomiędzy wczoraj a jutro!
Faken! Kurwa. Faken.

(…)

©niekarany „Rozpalić gwiazdy” (fragm.)

[zdjęcia: domena publiczna]