Ostatnio jakoś każdy czuje w sobie artystę, a niektórzy to nawet Artystę.
Epidemia jakaś.
Sami kreatorzy wokół, gdzie by mięsem nie rzucić. Każdy nagle czuje w sobie iskrę bożą, w mordę. Nie to, żeby jeden z drugim potrafił coś robić, malować czy rzeźbić, co to to już nie, proszę księdza. Warsztat? A po co? Wystarczy entuzjazm. I spontan.
Sklei taki dwa parasole superklejem i już, sru! do galerii. Sztukę robi. Albo wymęczy sześć do dziewięcu drewnianych wersów z życiowymi przemyśleniami godnymi przedszkolaka i nazywa to wierszem.
Nie wiem, klimat taki czy dodają czegoś nowego do chemtrailsów, dosypują do żywności?
Ale efektem jest wysyp natchnionych twórców, fakt. Co jeden to domorosły Vermeer, albo przynajmniej Pollock.
Opędzić się od nich nie można.
Atakują zewsząd, szykiem zwartym albo pojedyńczo. Reguł brak.
Szału można dostać.
Przestałem już nawet otwierać listonoszowi, od kiedy próbował mi wcisnąć swój cykl sonetów o kurierach.
Inspiracją dla takich geniuszy jest wszystko, nawet mróz. Bo to, facet, nie ma zmiłuj, kiedy Wena gniecie.
Zadzwonił Jacunio. Odebrałem, bo on zawsze był bezpieczny. Nigdy nie przejawiał najmniejszych inklinacji w kierunku sztuki. Nie odróżniał Czarodziejskiego fletu od Panoramy Racławickiej. Swój człowiek.
– Wpadnij, coś ci pokażę – powiedział bez żadnych wstępów. – Bo ty się znasz.
Nie dowiedziałem się na czym konkretnie się znam, bo przerwał połączenie.
Nie ma sprawy, myślę sobie. I tak miałem właśnie wyprowadzić psa. Obaczmy.
Jacunio mieszka niedaleko, dziesięć minut spacerem. Poszliśmy. Ja i suka, znaczy.
Już z daleka zobaczyłem, że mój kolega też wpadł w objęcia Natchnienia i postanowił dołączyć do grona artystów.
Pies rzucił okiem na rzeźbę, wzruszył ramionami i polazł w krzaki we własnych sprawach.
Jacunia znalazłem w miarę szybko. Siedział na ławce przed blokiem i podziwiał swoje dzieło, błogo uśmiechnięty, niczym niemowlak który właśnie ulżył sobie w pieluchę.
Dosiadłem się.
– Instalacja ma tytuł Niagara – obwieścił kolega z dumą w głosie. – Co sądzisz?
Zapaliłem papierosa.
– Komercja czy imperatyw wewnętrzny? – spytałem.
– Eeee… co? – nie zrozumiał.
– Będziesz to sprzedawał czy tylko ci w duszy grało? – wyjaśniłem uprzejmie.
Chyba go zaskoczyłem tym pytaniem. Zastanowił się. Ale niedługo, myślenie wymaga wprawy. I męczy.
– Nie wiem… – wyznał. – Na razie… jest. Fajne, nie?
Milczałem.
– No powiedz – Jacunio niespokojnie powiercił tyłkiem na ławce. – Podoba ci się czy nie?
Suka podeszła do ławki i usiadła na śniegu naprzeciwko mnie. Popatrzyła mi wymownie w oczy, że jakby co, to ona już załatwiła swoje sprawy i możemy iść.
Zerknąłem jeszcze raz na spontaniczną twórczość Jacunia.
– Sąsiedzi nie zgłosili sprzeciwów? – zainteresowałem się. – Nie każdy akceptuje, jak mu sztuka przez okno do chałupy włazi.
– Eee, nie bardzo – on mi na to. – Oni mają to gdzieś. Tu wszyscy walą wódę od rana do rana, pewnie nawet nic nie zauważyli.
Pomyślał chwilę.
– Przyszła tylko Stara Kubiakowa z pierwszego piętra – przyznał.
– I co?
– I mówi: „Panie Jacku, pan chyba za mocno podlewa te kwiatki na balkonie…”
– Acha.
Wdusiłem niedopałek w śnieg i wstałem.
– Idę – poklepałem kolegę po ramieniu. – Miej się, twórco.
Poskrobał się po czapce.
– Nie przenocowałbyś mnie kilka dni? – zapytał tak więcej żałośnie. – Nie bardzo wiem, jak teraz wejść do klatki…
Uśmiechnąłem się. Suka też.
– O nienienie, kochany, żadnych takich – odrzekłem. – Odpowiedzialny, dojrzały artysta powinien umieć ponosić konsekwencje swoich działań. Siedź tu i napawaj się przekazem dzieła, chłoń jego niepowtarzalne piękno. Wiosna blisko.
[zdjęcie: domena publiczna]