Gniewko Syn Marnotrawny

gniewkosynrybaka

Gniewko Syn Rybaka wraca do domu. Jest późno. O tej porze nie wraca się do domu. Pada drobny deszcz, właściwie mżawka, ale zimna. Wieje. Gniewko zerka na przegub. Świecące wskazówki zegarka ułożyły się na pół do drugiej. Gniewko Syn Rybaka jest wściekły.
Zawsze jest wściekły, kiedy wraca tak po nocy. I kiedy mży, siecze po twarzy lodowatymi drobinkami wilgoci. Gniewko Syn Rybaka nienawidzi też zimnego wiatru. Pustych ulic i pustych kieszeni. Jest zły, bo wraca po kilku godzinach, które się zmarnowały, poszły jak psu w dupę. To zresztą nic nowego. Te nocne powroty nigdy mu się nie udawały. Dzisiaj też.
Gniewko Syn Rybaka idzie lekko chwiejnym krokiem, wypił trochę. Przesiedział te parę godzin w pubie to i wypił. Przesiedział właściwie po próżnicy, bez sensu. Szedł tam jak zawsze z nadzieją na jakiś fajny podryw, intrygującą znajomość, z nadzieją na tę szczególną chwilę co dreszczem podniecenia spływa wzdłuż grzbietu i obiecuje więcej. Nic z tego. Znowu. Jak zwykle.
W towarzystwie od zawsze tak miał. Niby lubiany, ale nigdy w centrum zainteresowania. Bardziej tolerowany niż lubiany. Zawsze układnie miły, dla każdego miał uśmiech i dobre słowo, komplement, pochlebstwo. A jednak nikt mu na kolanach nie siadał. Tak jakby ludzie instynktownie wyczuwali tę kroplę obłudy, skrywaną nieszczerość, jak fałszywą nutę źle nastrojonej struny. Jeżeli tak było wśród dobrych znajomych, przyjaciół, to co dopiero obcy ludzie, w knajpie? A przecież się starał, naprawdę. Próbował się socjalizować, zbliżać, zaprzyjaźniać, nawet kupować tę towarzyską akceptację kolejeczką postawioną tej czy tamtej, temu czy tamtemu. Bez skutku. Niby powinien się już przyzwyczaić, powinien przywyknąć. Odpuścić. Ale nie, on się nie poddawał. Walczył. Któregoś dnia się odmieni, na pewno.
Na razie się nie odmieniało. Stąd wściekłość podczas tych nocnych powrotów. Stąd w pogardliwie wygiętych ustach absmak fiaska, kac niespełnienia.
A przecież to nie tak miało być, myśli Gniewko Syn Rybaka. To za mną mieli biegać, do mnie mieli próbować się dosiadać w knajpie, zabiegać o przyjaźń lub chociaż życzliwość. Nie po to zostałem rockowym gitarzystą, żeby laskom fundować kolejeczki, bo inaczej wstanie taka i siądzie z innym.
Nie po to, kurwa, męczyłem tę gitarę, żeby było tak jak jest, wścieka się w myślach. Chciałem robić muzę. Żeby grać dla ludzi. Dla tłumów. I uszczęśliwiać te tłumy, czarować je swoją muzyką. By być idolem. Jak ten na przykład Jimmy Page, żeby daleko nie szukać. Ten to dopiero potrafił, skurkowaniec jeden.
Gniewko Syn Rybaka ze złością kopie jakiś przypadkowy kamyk leżący na alejce. Kamień odbija się dwa razy i z chlupotem wpada do płytkiej kałuży. Gniewko idzie dalej. Mży drobny, lodowaty, nocny kapuśniaczek. Zimno. Wieje.
Naprawdę się starał, krótko wprawdzie ale intensywnie. Zespół z kumplami założył. Wziął się za ćwiczenia tych wszystkich gam, chwytów i pasaży, włosy długie zapuścił. Zapuścił bo mus. Jak to, rocka z krótkimi włosami grać? Śmiech. Zresztą spodobał się sobie z długimi. Z zespołu nic nie wyszło, ale włosy zostawił długie do dziś, tylko do pracy w kucyk spina, żeby się kierownik nie czepiał.
Przyjaciele próbowali wybić tę całą muzykę wtedy Gniewkowi z głowy. Daj sobie spokój, Dżej-Dżej, mówili. To nie dla ciebie, mówili, nie masz słuchu, Dżej-Dżej, za grosz. A spierdalajcie, pomyślał wtedy, wszyscy. Wszyscy spierdalajcie. Uparł się. Nie porzuca się marzeń. Będę wielki, postanowił. Będę największy. Będę stał w rozkroku na środku zalanej światłem sceny, z wysoko wzniesioną ręką, nieruchomy, wsłuchany w wibrujący dźwięk finałowej nuty, w tej pełnej napięcia sekundowej ciszy zanim ryknie tysiące gardeł. A wy, skurwysyny, spadajcie. Spierdalajcie, karły.
Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page tak naprawdę nigdy nie grał dobrze, wie o tym. Ale na Boga, który z tych palantów dobrze gra? Bez przesady. Przecież tu wcale nie o to chodzi. Dla wirtuozów to jest Konkurs Chopinowski a nie stadiony po brzegi wypełnione fanami. I fankami, nie zapominajmy o fankach, myśli Gniewko. A to widział ktoś laureata Konkursu Chopinowskiego otoczonego wianuszkiem rozkochanych w nim grouppies? Nie? No właśnie. A tacy Zeppelini mieli w swojej ulubionej knajpie własny stolik, pod który na czworakach właziły ich wyznawczynie, by oddać swoim bóstwom oralny hołd, podczas gdy wyżej, ponad blatem, w oparach Mary Jane, chłopaki jakby nigdy nic spożywali swój cowieczorny posiłek, złożony głównie z bourbona i hery. Kilka godzin temu, wchodząc do pubu, Gniewko Syn Rybaka był przekonany, że w którymś momencie jakaś piękna dziewczyna, nie musi być nawet jego fanką, wejdzie pod stół, jak prawdziwemu Jimmiemu, i zaspokoi go ustami. Głęboko w to wierzył, przez całe życie. Za każdym razem, kiedy Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page wkraczał do knajpy to myślał, że akurat dzisiaj, tak, dzisiaj, właśnie teraz, jest ten moment, kiedy zaczną wchodzić pod jego stolik. A teraz jest zły. Dziś żadna nie weszła. Nigdy żadna nie weszła.
Gniewko syn Rybaka/Jimmy Page spluwa. Ślina jest gęsta i splunięcie się Gniewkowi nie udaje – plwocina ląduje na nogawce spodni. Kurwa.
Jimmy Page przeszukuje kieszenie, ale nie znajduje chusteczki. Ściera ślinę ręką.
O tym słynnym stoliku Zeppów to Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page dowiedział się od Hanka Moody’ego, swojego ulubionego pisarza. Chyba w siódmym odcinku drugiego sezonu, może w szóstym. Ale na pewno od Hanka, pisarza kultowego i niedoścignionego. Zajebistego i wypasionego. Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page nigdy nie przeczytał wprawdzie ani jednej książki Hanka, ba, nawet jednego zdania, ale to tylko dlatego, że Hank Moody nigdy tak naprawdę niczego nie napisał. Hank Moody jest pisarzem z ekranu, z serialu. W Kaliforni mieszka.
Hank Moody pisze odważnie. Bezpretensjonalnie. Się nie szczypie. Wali po gałach. Nawet o owłosieniu łonowym u kobiet raz napisał, na blogu. Kozak, bez dwóch zdań. Wymiata.
I jak tu nie kochać pisarza, przy którym nie trzeba się mordować czytaniem jego książek? Wystarczy wiedzieć, że są świetne i już. Bo Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page czytać to nie za bardzo lubi. Męczy go to. Niewiele tak naprawdę w życiu przeczytał.
Ale w tym amerykańskim serialu czytanie jest w modzie, a pisanie sexy.
Ten prawdziwy, znaczy się serialowy, Hank Moody, to jest gość. Klnie kiedy ma ochotę, ruga kogo chce, a grube ryby szołbiznesu włażą mu w dupę po palcu. W łóżku czekają na niego całe stada lasek, najczęściej w dodatku intelektualistek. A on je oczywiście bzyka, no bo jak tu nie wybzykać, ale potem cierpi, bo kocha Tę Jedyną. I z tego cierpienia pisze (w dwa tygodnie!) nowy bestseler, jeszcze głębszy i bardziej śmiały od poprzedniego, też głębokiego i śmiałego. Pojawiają się tłumy nowych, zachwyconych czytelniczek, i Hank Moody znowu musi cierpieć i się z nimi szarpać, dosłownie i w przenośni. I w ogóle jest strasznie skomplikowany wewnętrznie, ale na ten prosty, serialowy sposób, zrozumiały dla każdego widza.
Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page często sam się czuje jak Hank Moody. Lubi tak o sobie myśleć. Kiedy w sklepie nie ma klientów i nie musi akurat nikomu tłumaczyć zawiłości programowania kuchenki mikrofalowej czy pralki, przysiada sobie na krzesełku i odpływa do świata Hanka. Palce mrowią mu wtedy od milionów zdań, mądrych i odkrywczych, które już-już z tych palców by spłynęły, gdyby właśnie siedział nad maszyną do pisania. Oczyma wyobraźni widzi siebie wychodzącego z gabinetu po dwóch tygodniach takiej wytężonej pracy twórczej. Widzi jak, rzuciwszy niedbale maszynopis nowej powieści na siedzenie obok, mknie starym, ulubionym porszem do biura agenta. Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page/Hank Moody uśmiecha się, gdy ten agent, pierdołowaty łysy żydek, najlepszy przyjaciel Hanka, wnosi go nieomal na rękach do swojego biura, nalewa whisky po wręby szklanki i podsuwa pod nos nowy kontrakt. Suma na kontrakcie jest taka, że aż się w głowie kręci.
Byłoby pięknie. Tylko żeby jeszcze te książki same się pisały i wydawały.
Gniewko Syn Rybaka czuje ciśnienie w pęcherzu. A do domu jeszcze kawałek. Na szczęście jest sam, wokół nikogo nie widać. Gniewko Syn Rybaka/Hank Moody skręca na trawnik. Staje pod pierwszym z brzegu drzewem i rozpina rozporek.
Nagle z okolicznych krzaków wychodzi pies. Kundel taki, duży, brzydki, kudłaty i cały przemoczony. Wolno podchodzi do sąsiedniego drzewa i podnosi tylną łapę. Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page/Hank Moody patrzy na kundla z czułością. Jest jak on – samotny, porzucony i sikać mu się chce. Druh w ciśnieniu.
Pies spogląda na Hanka, Hank na psa.
– Ty też masz wieczór do dupy, kolego? – mówi przyjaźnie Gniewko Syn Rybaka/Hank Moody.
Kundel nie reaguje. Patrzy obojętnie na Hanka. Potem odwraca głowę. Opuszcza nogę i odchodzi, nie oglądając się.
– A sssspadaj – syczy mu w ślad Hank Moody – gnoju. Spierdalaj.
Gałąź drzewa, poruszona nagłym podmuchem wiatru, strząsa z liści deszcz zimnych łez. Jedna taka lodowata kropla wpada Hankowi za kołnierz. Hank Moody wdryga się. Kurwa. Zapina spodnie i rusza w kierunku domu.
W głowie Hanka wypity alkohol wypłukuje spod brudnej piany wspomnień lśniące samorodki goryczy.
Warto to było sobie brać babę z dzieciakiem? – myśli Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page/Hank Moody. Takim rycerzem być, człowiekiem honoru? A teraz co? Do obcego znajducha „synu” mówić, jak własnego na barana go brać? Do dupy z tym wszystkim. Kobieta też. Niby miła, dobra matka i żona, nie ma co narzekać. Tylko nudna, znudziła się Hankowi już dawno. No i dziurę mu w brzuchu ciągle wierci o pieniądze. A skąd brać te pieniądze? Niech się goni, głupia torba.
I czego ona się czepia? Całą chałupę jej zdjęciami w ramkach obwiesił. Jola cała w kwiatach, Jola bez kwiatów, Jola na fotelu, na kanapie, w takiej pozie, w innej. Tu zadumana, tam roześmiana, gdzie indziej wyprężona namiętnie. I te tanie, jarmarczne efekty. Pierścionek zaręczynowy wyskakujący z kremowego ciastka. Bajerki-fajerwerki. Uwielbiała to. A teraz się bzdyczy. Srał to pies.
A dzieciak nawet niepodobny. Czarniawy taki, po ojcu, i oczy piwne ma. Gniewko Syn Rybaka/Hank Moody miał zawsze długie, kręcone, jasne pukle. Zadarty nosek. I oczy niebieskie. Całkiem jak ten Gniewko w serialu. Ciotki szalały z podziwu. Aniołek, cherubinek nasz kochany, oczęta błękitne jak bławatki. Dziewczyny na studiach szalały już mniej, chociaż właściwie powinny. Już raczej co poniektórzy panowie w średnim wieku, tacy nieprzesadnie męscy. Zwłaszcza od kiedy, zgodnie z ówczesną modą, zaczął mocniej podtleniać sobie grzywkę, tak na platynę.
Włosy z czasem się przerzedziły, i to wyraźnie, ale Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page nadal nosi je długie do ramion, jak zawsze. Jeszcze się kręcą, parę lat jeszcze tak ponosi. Potem się zobaczy.
– Wyliniały Romeo! – rzuciła mu kiedyś w twarz żona podczas którejś z niezliczonych kłótni. Niech się pieprzy. Gniewko Syn Rybaka/Hank Moody wzrusza ramionami.
W ogóle jakoś tak beznadziejnie się to życie ułożyło, myśli Hank Moody, pisarz. Szaro. Tak nijak. Miało być inaczej, myśli. Miała być męska przygoda. Miało być barwnie, miało być z adrenaliną. Z wiatrem w kręconych blond włosach i fajką w zębach. Z ogniem w żyłach i szaleństwem w oczach. Jak sierżant Riggs z „Zabójczej broni”.
Nie tak to miało być. Gniewko Syn Rybaka/Martin Riggs chciał być zawsze człowiekiem czynu. Chciał gonić przestępców po dachach, wśród eksplozji i strzałów. I spadać z tych dachów, i wstawać, otrzepywać się i gonić dalej. Do skutku. Po obłędnym pościgu roztrzaskanym samochodem w finałowym pojedynku na gołe pięści położyć głównego bad guya, chociaż tamten jest wielki jak góra. Uwolnić z jego łap oszałamiająco piękną blondynkę i zakochać się w niej na całe życie. To znaczy do następnego odcinka. Inaczej to wszystko miało być.
Hank Moody/Martin Riggs stawia kołnierz kurtki. Zimno. Akcji żadnej tu nie ma, jest tylko mokra kostka osiedlowej alejki, błyszcząca w świetle księżyca trawa i ciężkie od wody gałęzie drzew. A w mordę by się komuś dało, jak sierżant Riggs właśnie, tylko nie ma komu. Niechby się tylko ktoś pokazał, myśli Gniewko Syn Rybaka/Martin Riggs, ktokolwiek. Złodziej jakiś, włamywacz uciekający z łupem pod kurtką, zaraz by taki zobaczył. Choć może być i spóźniony przechodzień. Albo zabłąkany pijaczek, nawet lepiej. Byle się tylko krzywo spojrzał, coś nieuprzejmie powiedział. Ale osiedlowa alejka jest pusta, jedynym podpitym, spóźnionym przechodniem jest sam Martin Riggs, gotowy do akcji.
Bo to nie jest tak, żeby nie próbował. Próbował, oczywiście, choć trochę przy tym oszukiwał, troszeczkę. Niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem, męska przygoda męską przygodą, ale po co zaraz po łbie brać? Bez przesady.
Weźmy tę wielką przygodę z Kilimandżaro. Kasiorkę uskładał, wycieczkę wykupił, rozgadał znajomym o wyprawie. Zawsze imponowali mu tacy, co się wspinają i szczyty zdobywają. On też się wespnie i zdobędzie, będzie czym szyku zadawać. W dodatku Afryka, wiadomo. Tajemniczy, nieodkryty Czarny Ląd. Egzotyka. Skromne obozowisko u stóp góry, poły namiotu targane gorącym pustynnym wiatrem. Tubylcy dorzucają drwa do ogniska, tupią tanecznie w rytm bębna. Z ciemności dobiega ryk głodnego lwa. Martin Riggs nic sobie z tego nie robi, głodnego lwa ma za nic. Czuje zew przygody i wiatr we włosach. Koledzy zdechną z zazdrości.
Jakoś nie pozdychali. Może wiedzieli, co to za wyprawy na Kilimandżaro chodzą. Bo Gniewka/Martina Riggsa poprowadzono wtedy podejściem dla emerytów, z grupą niemieckich turystów, aptekarzy. Nawet poręcze przy ścieżce były. Żaden lew nie ryczał.
Ale Martin Riggs nie z tych, co zrażają się byle czym. Nie porzuca się marzeń. Już w hotelu wybrał w telefonie z listy kontaktów nazwisko koleżanki, ślicznotki słynącej wśród znajomych z tego, że wierzyła we wszystko. W sms-ie napisał:
Pojechalem jednak na ta wyprawe, o której rozmawialismy. Gory sa piekne. Majestatyczne i grozne. Cala noc wisiałem na scianie, na linie nad przepascia. Zimno, zero ruchu, bo wokoł szaleje burza sniegowa. Moj przewodnik już dawno odpadl, polecial w przepasc. Ciemnosc, ryk wichru. Myslalem ze juz po mnie. Tylko mysl o Tobie, wspomnienie Twojej urody trzymala mnie wtedy przy zyciu. Gdyby nie Ty, moja piekna… ech, wole nawet nie myslec co by sie stalo”.
Sam się trochę wzruszył przy pisaniu. I sam w to troszeczkę nawet uwierzył. No bo w końcu to sama prawda… mogłaby być, co nie? Bo Gniewko Syn Rybaka już taki jest, bez lęku patrzy w oczy śmierci. Twardy jest. Za pan brat z adrenaliną. Tough guy, jego życie to wyzwanie. Martin Riggs, łowca przygód, dzielny sierżant NYPD . Pogromca gór.
Piękna koleżanka wyśmiała sms.
Gniewko Syn Rybaka/Hank Moody/Martin Riggs wie, że ciut za mocno pojechał z tym wiszeniem, burzą i przepaścią. Fakt, ale chciał zrobić wrażenie. Nie wyszło, choć na tamtej wrażenie robił każdy. Każdy, z najbardziej dętym komplementem, wyślizganym na glanc od wielokrotnego używania. I jak się później okazało, każdy miał ją jak chciał, tępą dzidę. Innym wystarczało się szerzej uśmiechnąć i już robili z tą kurewką co chcieli, kiedy chcieli i jak chcieli. Tylko Gniewko/Martin Riggs nie.
Pieprzyć to. Dawno to było. Było, minęło.
A tamta suczka dalej pruje się z byle kim, lubi. Walić to. Sierżant Riggs wbija ręce w kieszenie. Zimno.
Martin Riggs zbliża się do swojego bloku. Zadziera głowę i patrzy w okna trzeciego piętra. W żadnym nie pali się światło. Ta durna rura już śpi, znaczy się. Już dawno znudziło jej się czekanie po nocy na jego powroty, choćby po to żeby urządzić mu karczemną awanturę. I pewnie nie chce budzić znajducha. A sama awantura nie ucieknie, jutro też jest dzień. Gniewko Syn Rybaka/sierżant Riggs szarpie za drzwi klatki.
Znajome schody, podest za podestem. Ta sama poręcz, te same drzwi. Ten sam niesmak, ta sama znajoma gorycz. Skrzywione usta, tętniące skronie, drżące ręce.
Nawet wypity alkohol zdążył już wywietrzeć. Szkoda. Gniewko Syn Rybaka/Jimmy Page/Hank Moody/Martin Riggs wkłada klucz do zamka. Jest wściekły.

[zdjęcie: domena publiczna]