Wstydliwy przypadek

bagKtoś, nie pamiętam już kto, drwiąc ze starych skandynawskich sag o bohaterach, zauważył, że w nich nikt nie mówi tylko rzecze, nie idzie a kroczy, nie robi a czyni. Mam dzisiaj podobnie, tylko całkiem na odwrót. Cały dzień, od samiuśkiego rana.

Ja dziś nie chodzę, tylko łażę. Nie mówię lecz burczę.  I tak ze wszystkim. Nie palę – ćmię. Nie pracuję, a dźgam coś końcem palca, ledwo-ledwo. Nie patrzę – łypię. I nie jem, bo straciłem apetyt.

Nawet porannej kawy nie piłem. Wysiorbałem cholerstwo.

W ogóle wszystko jest do kitu i cały dzień zrąbany. Nastrój pod psem, irracjonalne poczucie winy, niezasłużone ale nieustępliwe, humor nieobecny, poszedł się czochrać w krzaki. Dobrze by było, jakby nikt nic dziś ode mnie nie chciał, nie właził w drogę, nie zaczepiał, nie zagajał.

I najlepiej, żeby świat nie oglądał dziś mojej wściekłej facjaty.

I w ogóle wszyscy won.

Bo najtrudniej udowodnić, nawet – jak się okazuje – samemu sobie, że się nie jest wielbłądem. Głupia sytuacja, człowiek wchodzi gdzieś jako normalny facet, przykładny obywatel, nieuleczalny heteryk i filar oraz ostoja lokalnej społeczności a miejscami to nawet i autorytet moralny, zaś za pięć minut wychodzi z łatką podejrzanego osobnika gorszego sortu, od którego lepiej trzymać z daleka siebie i najbliższą rodzinę, szczególnie tę niepełnoletnią. Wychodzi duszony bezsilną wściekłością, bo w dodatku bez możliwości wyjaśnień. Tak jak ja wczoraj. I nieważne, że właściwie to nikt się nie dowie, wystarczy sama świadomość. A zresztą, oceńcie sami, było tak:

Żeby wyjść z knajpy muszę trochę poczekać, bo pada a ja akurat nie mam przy sobie parasola. Oczekiwanie trwa dwie dodatkowe kolejki żubrówki, co jakoś specjalnie mnie nie martwi, bo lubię siedzieć w tym lokalu, najczystsza kuchnia na Starym Mieście. Nie ma też żadnego znaczenia fakt, że tak właściwie to nie lubię żubrówki, bo żubrówka lubi mnie. Pani Wiktoria donosi w trymiga. Jest dobrze.

Po niedługim czasie knajpkę obiega wiadomość, że się przetarło. Zbieram się.

Wzrokowa ocena nieboskłonu prowadzi do wniosku, że mogę sobie pozwolić na powrót do domu piechotą, to nie jest przerwa w deszczu, wypogodziło się całkiem, chmury odpłynęły na dłużej. Świetnie. Schodzę z Rynku w dół, w stronę zamku. Mokry jeszcze bruk pobłyskuje w świetle latarni.

Po drodze mijam przerobioną kilka lat temu na hotelik dwupiętrową, niewielką kamieniczkę, kilka pokojów umeblowanych w stylu starych mieszkań z epoki. Mimowolnie zadzieram głowę i patrzę w okna pierwszego piętra, zwykle wygasłe, ciemne. „Zwykle”, bo patrzę w nie za każdym razem kiedy tamtędy idę, czy tego chcę czy nie. Patrzę jakbym chciał tam coś zobaczyć, może ducha przeszłości, sam już nie wiem. Przechodziłem tamtędy tysiące razy i zawsze było tak samo. Choćbym nie wiem jak napinał mięśnie karku głowa i tak się obraca w tamtą stronę, to silniejsze ode mnie. Chyba już zawsze będę tak miał. Po prostu pewnych wspomnień wyrwać z głowy niepodobna.

Kiedyś tu wrócę, myślę. Może.

Kamienne schody prowadzące na szeroki plac, niespieszne noga za nogą w jedynie słusznym kierunku. Powietrze czyste po deszczu, chłodny wiatr przyjaźnie mierzwi mi włosy. Taki spacer to przyjemność.

Przyjemność ta nagle zostaje przerwana komunikatem wysłanym przez mój organizm, że konieczny będzie krótki przystanek w marszrucie. W imieniu całego organizmu przemawia tym razem pęcherz, więc nie staram się udawać, że nie słyszę przekazu. Poważna sprawa. Rozglądam się.

Niedaleko jest toaleta, z tych publicznych, płatnych. Skręcam.

Przy pomocy bilonu pokonuję automatyczną bramkę, taką jak w metrze. Pani od obsługi nawet nie wychyla głowy ze swojej kanciapki.

W toalecie nikogo, z dwóch żarówek podwieszonych u sklepienia świeci tylko jedna, panuje lekki półmrok. Cicho, tylko woda gdzieś tam szemrze w rurach. Wchodzę do jednej z wolnych kabin i zamykam drzwi. Omiatam otoczenie badawczym spojrzeniem. Niby czysto. Ale śmierdzi. Bardzo. Trudno. Rozpinam rozporek.

Po kilku sekundach okazuje się, że jednak nie jestem tu sam.

– Czeeeeść… – niespodziewanie słyszę męski głos dochodzący zza przepierzenia, z sąsiedniej kabiny. Głos jest podejrzanie przymilny, przecukrzony, co początkowo mi umyka, z powodu wypitego dopiero co alkoholu.

– No… cześć… – odpowiadam ostrożnie.

– Co tam u ciebie? – głos jest jak posmarowany miodem. – Jak leci?

Posłusznie spoglądam w dół. Wszystko w porządku – strumień jest regularny, równy, pewny.

– Dziękuję – odpowiadam. – Jakoś leci.

Fetor jakby przybiera na sile. A może tylko mi się zdaje.

– No to super, cieszę się… – głos faceta zza ścianki wpada w kuszące vibrato. – Masz czas jutro wieczorem? Może byśmy się spiknęli?

Zatyka mnie. Nie tylko z powodu nowej fali smrodu, która napływa z tej samej – już to wiem – kabiny, co głos.

– Eeee… bo… – dukam. – Słuchaj, stary… Czy ty mnie z kimś nie pomy…

– Wiesz co, mała? – przerywa mi bezceremonialnie tamten, już bez cukru-lukru w głosie. – Zadzwonię później. Teraz nie mogę gadać, jakiś zboczeniec mnie tu zaczepia!

 

[zdjęcie: domena publiczna]