Nie-wielka majówka

No dobra, przyznam się. Powiem już, powiem, trudno. Niech to będzie coś w rodzaju coming out-u.

Jakiś czas temu Blondyna, nagle i niespodziewanie, naruszyła nasze niepisane porozumienia dwustronne dotyczące respektowania należącej do mnie Strefy Twórczej Ciszy, brutalnie wybijając mnie z nastroju kreatywnej zadumy, a zatem i przerywając proces powstawania kolejnego Dzieła. Otóż obmyślałem sobie właśnie akcję mojego następnego opowiadania, gdy bezczelna ta istota wkroczyła do pokoju w uświnionym mąką fartuchu kuchennym, po czym zupełnie bez pozwolenia opadła na fotel z rozdzierającym westchnieniem: „Już nie mogę…„, które to westchnienie miało jakoby sugerować krańcowe zmęczenie i wyczerpanie blondyniego organizmu. Tak jakby gotowanie obiadu i pieczenie pysznego ciasta na deser (wie, że lubię) mogło kogokolwiek męczyć! Przecież to czysta przyjemność! Przyrzekam, sam kiedyś próbuję i jestem przekonany, że mi się spodoba. Ale do rzeczy.

Skoro już i tak wyczmuchała mnie z zamyślenia i wiedziałem, że nieprędko wprowadzę się z powrotem w stany artystycznych uniesień, to pozwoliłem jej mówić dalej, co mi tam, ja należę do tych wyrozumialszych osobników. Ośmielona moją osobistą łagodnością kobieta zaczęła jojczeć i narzekać, że przez te swoje obowiązki zapuściła się, rozlazła w szwach i zdziadziała. Traci sprężystość pospołu z jędrnością. I że potrzebuje się otrząsnąć, odetchnąć świeżym powietrzem i zażyć trochę zdrowego ruchu, bo jak tak dalej pójdzie to zupełnie się rozkłapczy i złapie brzuszek. Tu jęła się obmacywać po rzeczonym brzuszku, próbując palcami chwycić skórę na nim w jakieś dziwne fałdko-wałeczki.

Zastanowiłem się.

Z początku jej marudzenie wydało mi się zwyczajną babską fanaberią. Ja tam nie potrzebuję żadnego dodatkowego wysiłku, brzuch mam w sam raz, ani za duży ani za mały. A zresztą mężczyzna tak całkiem bez brzucha wygląda głupio i niesolidnie. Niepewnie. Nie wzbudza zaufania, cały płaski taki. Niemęskie to, a niektórzy twierdzą, że wręcz gejoza. A ja o swój wizerunek macho muszę dbać. W całości. Powtarzam to Blondynie do znudzenia, zwłaszcza wtedy, kiedy mnie prosi o zgolenie wąsów. Albo pekaesów. Ale co to za facet bez baków?!

Po głębszym zastanowieniu (jako Artysta i Myśliciel mam to opanowane) uznałem jednak, że może warto się nad roszczeniami Blondyny pochylić. Tym bardziej, że nagle pojawiły się w polu widzenia i moje, w odróżnieniu od tych babskich – konkretne, nieurojone i słuszne – potrzeby, i zaczęły pukać mnie w tył głowy.

– My też chcemy – popiskiwały. – My też jesteśmy ważne!

Wysłuchałem ich. Wszystkie były z zakresu wytchnienia od ciężkiej, wytężonej pracy mózgiem, który aż krzyczał o zmianę profilu dostarczanych mu bodźców. Jedno roszczenie było natury zawodowej, ze sfery natchnień i inspiracji, i piszczało o przyrodzie. Że trzeba zmienić scenerię, zachwycić się przyrodą, zanurzyć w kwieciu, zachłysnąć niebem błękitnym, obłoczkami miziastymi i ptaków pieniem.

Na marginesie – powyższe zdanie to właśnie ten mój coming out, od którego zacząłem. Uznałem bowiem, że czas odkurzyć w sobie uduchowionego wrażliwca, wzdychającego na widok kaczeńców, kaczuszek oraz strugi cicho szemrzącej pośród łanów zbóż, delikatnego poetę o obniżonym od nadmiaru otaczającego piękna poziomie testosteronu.

Najwyższy czas odkryć w sobie romantyczny, kobiecy pierwiastek. Ciężko się do tego przyznać, ale już trudno, poszło.

Takie coś tylko dobrze zrobi mojej Twórczości, pomyślalem. W końcu ile można siedzieć na dupie i gapić się w pusty ekran komputera?

W każdym razie uznaliśmy, że skoro jej jest potrzebny ruch i wysiłek fizyczny, a mnie kontakt z cudami ojczystej przyrody, to w porządku, każdemu według potrzeb, nie będę się kłócił.

– Okeeeeej… – mówię ostrożnie. – Właściwie możemy wyskoczyć gdzieś w plener na kilka dni…

Zdziwiła się, że tak łatwo jej poszło. Uśmiechnąłem się w duchu. Lubię zaskakiwać. Wiadomo, artysta.

– Ale… gdzie? – pyta ona, lekko oszołomiona sukcesem.

Wzruszam ramionami, co ma oznaczać, że mi łaskawie wszystko jedno, jestem otwarty na propozycje i może być cokolwiek, co tylko jej się tam w blond-łepku ulęgło, nie będę wrzeszczał.

– Bieszczady? – rzuca Blondyna nieśmiało.

Choć artysta, a więc dusza niepokorna i rogata, jestem bardzo spolegliwym człowiekiem. Zawsze się na wszystko zgadzam. Kiwam głową.

– Bieszczady.

Aż ją przytkało z wrażenia.

– Nie, naprawdę? – dopytuje, cała wniebowzięta. Wie, że nie lubię się ruszać z domu.

Poweselałem widząc jej szczęście. Nagłe zmiany nastroju to mój znak firmowy. Nic dziwnego: Artysta, mówiłem.

– Jedziemy – mówię. – Czemu nie. A co!

O mało nie zemdlała.

Dwa dni później zaczęliśmy się pakować. I tak jak się spodziewałem, oczywiście nie obyło się bez scen. Jak to z kobietami. Babskie fanaberie, już wspominałem. Nie to co facet, raz-dwa i wszystko gotowe.

Weszła do pokoju akurat jak zaczynał się mecz.

– To co, pakujemy się? – mówi. – Rano nie będzie czasu, pociąg jest o siódmej.

Byłem na to przygotowany.

– Ja już jestem spakowany – obwieszczam dumnie, wskazując dłonią stolik od kawy, a właściwie leżące na nim bagaże. – Proszę bardzo.

Biegnie spojrzeniem wzdłuż mojego ramienia i unosi brwi.

– Laptop, notatnik i długopis?

– Taaaak – kiwam głową. – Nic mi więcej nie potrzeba.

Patrzy na mnie bezrozumnym wzrokiem.

– Całą resztę mam tu – wyjaśniam, przykładając palec do skroni. – Cały warsztat, cały bagaż.

Ale Blondie też ma palce, i jeden z nich właśnie wsadza sobie do buzi, że niby myśli. Czekam cierpliwie co wymyśli.

– Ubrań na zmianę nie bierzesz? – pyta znienacka. – To w końcu pięć dni.

Nie pomyślałem o tym, przyznam. Mówiłem, jestem stworzony do wyższych celów niż troskanie się o czyste gacie i skarpetki na zmianę. Czy jakieś tam spodnie. Zastanawiam się jednak nad problemem. Niedługo, bo prosty on.

– Oj, weź co uważasz. Ja tam nie mam głowy do takich przyziemnych rzeczy – decyduję wreszcie. – Zresztą wiesz lepiej co gdzie leży. I co jest brudne a co nie.

– Nie wiesz co chcesz wziąć? – Blondyna uśmiecha się lekko, ale tak jakby kpiąco w kącikach.

– Wszystko mi jedno. Cokolwiek wrzucisz, będzie dobrze – odpowiadam uśmiechem. – Nie jadę się tam stroić.

Wracam do meczu, bo już porządnie się rozkręcił, a ta mi tu o ciuchach brzęczy. Naszym idzie całkiem-całkiem, choć uparcie nie umieją zdobyć bramki. Z drugiej strony jednak… tamci też nie, więc jest równowaga. Remis. To pewnie stąd to 0:0 w lewym górnym rogu.

Ledwie sędzia odgwizduje przerwę, Blondyna wtaszcza do pokoju wypchany plecak i stawia go na podłodze.

– A tę zieloną koszulkę z rybką wzięliśmy? – pytam na widok plecaka.

– Brudna jest – odpowiada Blondie. – Sam ją wczoraj wrzuciłeś do kosza na pranie. Mówiłeś, że już śmierdzi.

No i rozmawiaj tu z babami. Nic nie pojmują.

– Ta koszulka musi być – mówię twardo.

– Czemu musi? – pyta naiwnie kobieta. Wzdycham ciężko.

– Ja, najmilsza, jestem artystą. Twórcą. – tłumaczę jej jak dziecku, na razie jeszcze łagodnie, mam dobry humor. – Każdy artysta jest trochę dziwakiem. Oryginałem. Ma swoje drobne przyzwyczajenia. Fetysze, amulety. Zwykli zjadacze chleba tego nie rozumieją.

– No i? – pyta ona, patrząc na mnie wzrokiem dwulatka.

– Koszulka musi jechać, bez dwóch zdań – rozkładam ręce. – Bez niej nie napiszę ani kawałka dobrego dialogu. Muszę ją na sobie czuć.

Nie odpowiada.

– Kochanie, to ty jedziesz tam odpocząć – ciągnę cierpliwie. – My, twórcy, jesteśmy w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nigdy nie wiemy, kiedy dopadnie nas Wena. Nie odpoczywamy nigdy. Koszulka musi jechać.

Patrzy na mnie jak na raroga, ale uparcie milczy. Widocznie myśli. Albo dobrze udaje.

– Widzisz, to takie moje małe pisarskie dziwactwo – klaruję jej z uśmiechem, rozbawiony jej blondyńskim zdziwieniem. – Bez tej koszulki nic z siebie nie wykrzesam.

Blondie wreszcie przerywa milczenie.

– Świrujesz – rzuca i puka się w czoło. – A koszulka jest brudna. Nie będę pakować brudnych rzeczy.

No i dobry nastrój ulatuje w diabły. Mój głos, całkiem niezależnie od woli, podnosi się do krzyku.

– Bez takich, wypraszam sobie! Dobrze wiesz, że moim jedynym dziwactwem jest zielona dialogowa koszulka! Z rybką! – tu tupię nogą, że ma być jak ja chcę i już. – Więcej nie mam! Zielona koszulka jest moim jedynym talizmanem! Musi jechać!

I wtedy nagle zdaję sobie sprawę, że mój głos brzmi trochę histerycznie. Robi mi się głupio, nie chcę wyjść na wariata. Na oryginała – proszę bardzo. Ale nie na świra.

Zamiast więc wrzeszczeć, strzelam focha. Ale męskiego, żeby nie było.

– Nie można było przewidzieć, że będę chciał ją wziąć? – mówię z wyrzutem w głosie. – I uprać odpowiednio wcześniej? To takie trudne?

Kobieta patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Jezu, ty mówisz poważnie… – szepcze.

– Gdybyś ty miała ulubioną koszulkę to ja bym na pewno o niej pamiętał – wytykam jej bezlitośnie, wciąż naburmuszony.

Opuszcza głowę.

– Bo ja cię kocham – dobijam ją. – A ty mnie jak widać nie. Olewasz moje potrzeby.

Blondyna, całkiem skruszona, drepcze do łazienki i po chwili wraca z wymiętym dialogowym tiszertem w dłoni.

– Upiorę ci na miejscu, w rękach – mówi cicho i wpycha zieloną szmatę do plecaka. Siada obok mnie na kanapie.

Coś mi się przypomina.

– A spakowaliśmy moje ulubione czerwone spodnie? – pytam.

Bo czerwone spodnie to całkiem osobna para kaloszy. Odpowiadają w mojej działalności literackiej za narrację. Jakoś tak wyszło, samo. Zauważyłem po prostu, że jak są w pobliżu, to opowieść mi się sama plecie, a nuda nie wkrada się do akcji. Nawet nie muszę ich mieć na sobie, wystarczy że są w tym samym pomieszczeniu, najlepiej w polu widzenia. I zawsze muszą być czyściutkie. A w szafie – równiutko złożone. Inaczej wszystko na nic.

Blondyna o tym wie i teraz odpowiada prawie natychmiast.

– Tak, ukochany – uśmiecha się radośnie. – Spakowałam je jako pierwsze. Są czyściutkie i równiutko złożone.

Przykre doświadczenie z tiszertem wzbudza we mnie nieufność.

– Kłamiesz – mówię zimno. – Pokaż.

– Są na samym dnie – broni się nieśmiało. – Przysięgam, że spakowałam.

Kręcę głową.

– Nie wierzę ci. Na miejscu się okaże, że owszem: są na dnie, ale na dnie kosza na pranie. Razem z zieloną koszulką.

Blondyna patrzy na mnie przeciągle, a następnie wstaje, podchodzi do plecaka i sztuka po sztuce wyrzuca wszystko co już tam włożyliśmy, w tym zieloną koszulkę z rybką, tę do uprania na miejscu. Ostatnią wyjętą rzeczą okazują się moje ulubione czerwone dżinsy, te bez których cała moja zdolność narracyjna idzie się czochrać. Są czyściutkie i równiutko złożone.

No tak, rzeczywiście były na samym spodzie, nie kłamała. Ale przynajmniej sprawdziłem.

Uspokajam się nieco. A potem wyobrażam sobie, jakie przygody czekają na nas w Bieszczadach. Aż miło o tym pomyśleć.

– Eeeeech… – przeciągam się. – Dobry miałem pomysł z tym wyjazdem. Już się nie mogę doczekać tych wszystkich górskich atrakcji w głuszy…

Słysząc to, Blondyna myśli chwilę, a potem wyciąga z szafy obszywany koronką gorset, przymierza do siebie trzepocząc przy tym rzęsami, a następnie patrzy na mnie znacząco.

– Już ja się postaram, żebyś na długo zapamiętał ten wyjazd… – mruczy namiętnie. – A jakie to atrakcje najbardziej chciałby mieć w górskiej głuszy mój artysta?

– Piwo – odpowiadam bez namysłu.

Przestaje trzepotać, łypie dziwnie. No co? Lubię piwo.

Blondie wpycha gorset do plecaka.

– Dla ciebie wszystko, kochany mój – mówi słodko, wyjmując z szuflady i dorzucając do bagażu pas do pończoch oraz same pończochy, czarne, lśniące i ze szwem. – A jakie piwo lubisz najbardziej?

Zastanawiam się.

– Najbardziej lubię duże piwo – mówię. – Z pianą.

– A powiedz mi, ukochany – Blondyna przynosi z szafki te swoje czarne klapki na szpilce, z puszkiem, i upycha je do plecaka – czy jest może coś, co lubisz bardziej od dużego piwa z pianą?

Ponownie zamyślam się głęboko.

– Taaaak – odpowiadam. – Lepsze niż duże piwo z pianą są  d w a  duże piwa.

Znowu patrzy dziwnie.

– Też z pianą – uzupełniam.

Blondyna wzdycha i wychodzi do kuchni. Wraca z otwieraczem do butelek i wrzuca go do paszczy plecaka. No.

Zaczyna się druga połowa. Nasi ruszają do ataku. Jest dobrze. Żeby jeszcze tylko bramkę strzelili.

Blondyna, która oddaliła się zaraz po gwizdku, nagle wtyka głowę przez drzwi.

– Zapasowa bateria do laptopa? – rzuca.

Aż mi się ciemno robi przed oczami. Matko jedyna, jeszcze się pyta!

– Kochanie, wyobrażasz sobie, co by było jakby mi komputer padł w połowie zdania? – mimo wszystko staram się mówić spokojnie, choć na samą myśl aż mi się flaki wywracają ze zgrozy. – Jakbym nie zdążył zapisać pliku? Jezuuuu…

– No tak – drepcze do komody z wyciąga z szuflady rezerwowy akumulator. – Strach pomyśleć.

Oddycham z ulgą i wracam do meczu. Blondie wychodzi do kuchni. Pięć minut póżniej jest z powrotem. Shit.

– Przybory toaletowe bierzesz jakieś? – pyta tak jakby z niecierpliwością.

– Tak, te z łazienki – odpowiadam, z możliwie dużą dozą ironii w głosie. Rany, żyjemy ze sobą tyle lat, a ta nie wie, gdzie co trzymam. Wszystko jej trzeba mówić.

– Ale wody toaletowe tylko dwie, nie ma sensu targać więcej – uzupełniam. – Kosmetyczka ta zielona, jest pojemniejsza.

– Co? – zdaje się nie rozumieć. – To ja mam…

– Ciiii, kochanie – przerywam łagodnie. – To ważny mecz.

Akurat nasi biją rzut rożny, gol wisi w powietrzu. Ale sobie moment wybrała!

Blondyna nie ustępuje jednak. Po chwili przynosi tę moją kosmetyczkę z przyborami i na nowo zaczyna przeszkadzać.

– W jednym plecaku wszystko się nie zmieści – narzeka.

– Weź drugi – podpowiadam. Rany, sama się nie mogła domyślić?! Wszystko muszę ja.

– A gdzie ten drugi? – pyta. Beze mnie jest jak dziecko we mgle.

– Prawdopodobnie w pawlaczu – informuję uprzejmie.

Blondyna wychodzi. Humor trochę mi się poprawia, bo właśnie przez chwilą nasz obrońca wykonał piękny, taktyczny wślizg, taki korkami prosto w piszczel napastnika przeciwników, nie wiadomo dlaczego nazwany przez komentatora bandyckim faulem. Człeczyna zwija się z bólu i ogólnie symuluje jak może. Panienka, nie piłkarz. Na szczęście na murawie zjawia się ekipa z noszami i wynoszą dziada w cholerę. To znaczy do karetki. No i dobrze, będzie luźniej na boisku. Niech spieprza, jak nie umie grać, laluś jeden. Piłka nożna to sport dla facetów a nie pensjonarek.

Niestety wraz ze zniknięciem tamtego znowu pojawia się Blondie.

– Pawlacz to dla mnie za wysoko – jojczy.

– Weź drabinkę – doradzam.

Kiwa głową i wychodzi. Drabinkę mamy naprawdę porządną, rozkładaną, metalową. Kupiłem do malowania trzy lata temu. Kiedyś dokupię też farbę i odmaluję tu. Oko wam zbieleje, zobaczycie.

Nasi atakują wściekle, to jednak całkiem dobra drużyna jest. Trochę mi przeszkadzają odgłosy taszczenia i rozkładania aluminiowej drabinki, dobiegające z przedpokoju. Nie mogę się skupić. Biorę pilota i zgłaszam telewizor.

Oho, tym razem faul na naszych, i to w polu karnym. A to zbóje cudzoziemscy! Naszych chłopaków tak po chamsku kopać?! Bydlaki.

Sędzia gwiżdże jak szalony, cały purpurowy na twarzy z wysiłku, mało mu oczy na trawę nie wypadną. Trybuny ryczą. Ściskam kciuki.

I właśnie w tej chwili słyszę z przedpokoju łoskot przewracającej się drabinki, głuchy łomot ciała uderzającego o podłogę i głośny jęk.

– Czy mogłabyś być trochę ciszej?! – podnoszę głos. – Nie słychać komentatora!

Niestety, ciągle słyszę to jej jęczenie. No uwzięła się na mnie. Wytrzymać z nią nie można. Podgłaszam telewizor mocniej. Ten z dziesiątką ustawia piłkę na wapnie.

– Spadłam! – woła Blondyna z przedpokoju. Jezu, jakbym nie wiedział! Głupia. Chyba wszyscy sąsiedzi słyszeli.

– Zaraz! – odkrzykuję. – Karny jest!

Dziesiątka bierze krótki rozbieg i wali pewnie w prawy górny róg, klasa strzał, nie do obrony. Wyskakuję w górę. Jeeeeeest! Po całym osiedlu przetacza się ryk z tysięcy szczęśliwych gardeł. Jeden-zero. Super!

– Jeden-zero! – krzyczę do Blondyny. – Słyszysz?! Jeden-zero!

Nagle widzę, że wcale nie muszę krzyczeć, bo ona stoi tuż obok, w drzwiach, i patrzy na mnie bez słowa. Masuje sobie biodro.

– Mamy jakieś czipsy? – pytam. – Ekstra mecz.

Obraca się na pięcie i wychodzi. Nie wiedzieć czemu kuleje.

– I coś do picia! – wołam za nią.

Nie pojawia się jednak, ani z czipsami, ani z piciem.

Niestety, do końca tamci wrąbują nam dwie bramy i mecz kończy się wynikiem 1:2. Trudno. Może w rewanżu będzie lepiej.

Wyłączam telewizor i nagle przypominam sobie o książkach. Oranyboskie, o mały włos bym nie zabrał! Jesoooo… Ale by było.

Każdy z nas ma u siebie specjalnego rodzaju książki, które utrzymują go w stanie emocjonalnej równowagi. Takie książki czyta się po wielekroć, dla samej przyjemności czytania, zagląda do ulubionych fragmentów, rozmawia z nimi, sprzecza. Są jak psychoterapeuci, tylko stojący na półce w oczekiwaniu na sesję. Albo jak gotowi w każdej chwili do użycia przyjaciele w puszce. Niewiele tytułów awansuje na tę pozycję, tylko wybrańcy, ale towarzyszą człowiekowi do końca życia. Nawet na wakacjach. Inaczej całkiem się emocjonalnie rozsypujesz.

Podchodzę do regału i wybieram kilku takich kumpli z biblioteczki, oddychając z ulgą, że w porę sobie o nich przypomniałem.

Taszczę książki do kuchni, gdzie Blondyna kończy wypełniać drugi plecak jakimiś swoimi fatałaszkami, zapewne całkiem niepotrzebnymi.

– O mały włos bym zapomniał o książkach – komunikuję. – Byłaby niezła kicha, jakbyśmy je zostawili, nie?

Blondie, pomna swojej fatalnej wpadki z tiszertem, już nie próbuje dyskutować o celowości wzięcia ze sobą kilku dodatkowych marnych stroniczek.

– Gdzie masz zamiar je spakować? – pyta tylko, wskazując na pękaty tobół stojący na stole. – Dużo tego.

Jeszcze raz przyglądam się wybranym pozycjom literackim. Faktycznie, kobieta trochę racji ma. Sama Trylogia to sześć grubych tomów, i to w twardej oprawie. No i kilka Lemów. I Eco, dwa tytuły. I Grass, też kilka. I parę pomniejszych książek. Trudno. Z niektórymi rzeczami nie da rady się rozstać nawet na chwilę.

– Tak mi się zdaje, że chyba mamy jeszcze jeden plecak ze studenckich czasów – zastanawiam się głośno. – W piwnicy.

Blondyna, już bez słowa, bierze klucze i wychodzi. Wraca po kwadransie, cała brudna i spocona. Ale z plecakiem.

– Był na samym spodzie, pod rocznikami „Literatury na świecie” – sapie wycierając pot z czoła.

Czyli jednak dobrze pamiętałem! Sama by sobie nigdy nie przypomniała. Wszystko na mojej głowie.

Blondie milcząco upycha podręczny księgozbiór w plecaku. A mi się znowu coś przypomina. I znowu w porę.

– Kawiarkę spakowaliśmy? – zaciekawiam się.

Blondyna tylko spuszcza głowę.

– Jaką znowu kawiarkę? – pyta cicho.

W mordę, jeszcze się pyta jaką. Przecież mamy tylko jedną.

– Acha, czyli nie spakowaliśmy – splatam ręce na piersi i znowu się naburmuszam.

Milczy. Ręce ma opuszczone wzdłuż ciała.

– Ja się bez tej kawiarki nigdzie nie ruszam – mówię stanowczo. – Nie ma mowy.

– O co ci chodzi? – wzdycha Blondie. Udaje durnia, czy co?

– Słoneczko, przecież wiesz… – patrzę na nią znacząco. – Gdy tworzę, muszę się maksymalnie skupić. Mój umysł pracuje wtedy na najwyższych, nieosiągalnych dla innych umysłów, obrotach.

– No i? – dopytuje zmęczonym głosem.

– Rany, przecież to dziecinnie proste – prycham, z lekka już zniecierpliwiony. – Bez porządnej, mocnej kawy jest to zupełnie niemożliwe!

Na twarzy Blondyny odmalowuje się coś na kształt popłochu.

– A nie możesz napić się innej, zwykłej? – pyta jak kto głupi, w jej głosie pobrzmiewa jakby przerażenie. – Na pewno mają tam całkiem niezłą kawę, może nawet lepszą od tej, kto wie?

– Wykluczone – zdecydowanie ucinam te jej spekulacje. – Nie mam zamiaru ryzykować. A zresztą przyzwyczaiłem się do tego smaku, inna mi nie leży. A jak piję jakieś obce obrzydlistwo, to całkiem tracę koncentrację i kicha z pisania.

Jako moja partnerka powinna to wiedzieć. I zrozumieć. Chyba rozumie, bo popatrzywszy długo na kawiarkę wzdycha tylko:

– Okropnie ciężkie to cholerstwo…

Ciężkie-srężkie, myślę sobie. Stare jest i porządnie wykonane, z solidnej stali. Nie to co te nowoczesne gówniane parzydła-plasticzydła mejd in Czajna. No i kawa z niej to czysta rozkosz dla Natchnienia.

– Nie szkodzi – mówię pogodnie, żeby dodać Blondynie otuchy. – Damy radę.

Kiwa głową, po czym wyjmuje wtyczkę z kontaktu i zaczyna rozkładać urządzenie na części.

– A czegoś przynoszącego szczęście nie bierzesz? – mówi nagle cicho, nie patrząc mi w oczy. – Na wypadek utraty Weny? Jakiejś ulubionej piłki lekarskiej czy czegoś w tym rodzaju?

Patrzę na nią jak na idiotkę.

– Nie, nie używam żadnych króliczych łapek czy gumowych kościotrupków na łańcuszku „na szczęście” – mówię z wyższością. – Takie dziecinne zabawy są dobre dla moich skretyniałych kolegów po piórze. Ja nie jestem przesądny.

Blondyna już nic nie mówi, w milczeniu wciska kawiarkę do plecaka. Skończywszy, zapina klapę i wywleka plecak do przedpokoju. Ja idę pod prysznic.

Kiedy wychodzę z łazienki, widzę trzy plecaki stojące równiutko pod wieszakiem na palta.

– No, i spakowaliśmy się w trzy – oceniam pogodnie. – Super. A mówiłaś, że się nam nie uda.

Blondyna podchodzi, podpiera się pod boki i patrzy na plecaki krytycznie.

– Dasz radę chociaż jeden? – pyta.

W tym momencie robi mi się bardzo, ale to bardzo przykro.

– Kochanie – wyduszam z trudem przez ściśnięte żalem gardło, patrząc na nią z wyrzutem. – Przecież wiesz, że mam chory kręgosłup…

– No tak – kiwa głową. – Wiem.

Idzie do łazienki. Nie marudzi już więcej i mogę spokojnie iść spać, bo pociąg mamy wcześnie, o siódmej.

bieszczady1I tak to jest pakować bagaże z kobietą. Całkiem nie mają o tym pojęcia.

No ale było jak było, nieważne, w końcu się wybraliśmy. I pominąwszy te przejściowe trudności z Blondyną i jej nastrojami, majówka udała nam się nadzwyczajnie. Moja wrażliwość na uroki natury i bytujące w jej zakamarkach zwierzątka i inne duperele należycie wzrosła, pierwiastek kobiecy ujawnił się w stopniu wystarczającym, twórcze akumulatory naładowały się do dalszej wytężonej pracy na polu Literatury, git. Jak to w Bieszczadach, sami wiecie. Tam przed pięknem nie uciekniesz. Te krajobrazy…

Nie będę was tu zanudzał opisami przyrody, to nie moja działka. Ja jestem od uczuć wyższych.

Tak więc ja miałem swój kontakt z naturą, a Blondyna swój ruch i wysiłek fizyczny. Zadowolona jak nie wiem co, od powrotu do domu nie marudzi już, że się rozłazi w szwach i traci sprężystość pospołu z jędrnością. Jest cichutka i z entuzjazmem gotuje obiady oraz piecze pyszne ciasta na deser, wie że lubię. Znaczy: skorzystała na tym wypadzie może nawet bardziej niż ja. Szczęściara.

Szkoda tylko, że zdjęć nie narobiliśmy, bo nie bardzo było czym. Okazało się na miejscu, że Blondie nie spakowała sprzętu. Zapierała się, że zapomniała, ale ja swoje wiem. Akurat, zapomniała. Jak można przeoczyć wielki aparat fotograficzny, cztery teleobiektywy i wysoki na półtora metra statyw na trzech nogach? Że całość trochę ciężka? Jezu, przecież poniósłbym, co za problem?!

I dlatego jedyne zdjęcie, jakie mamy, to to zrobione przedpotopową komórką mojego znajomego, przypadkowo spotkanego na szlaku. Trudno. Musi wystarczyć za wszystkie pamiątki.

[zdjęcie: domena publiczna]