Jazda po Tuwimie

Dawno, dawno temu, to znaczy parę lat wstecz, kiedy jeszcze taka robota wydawała mi się mieć jakikolwiek sens, na jakiejś popularnej platformie blogowej bawiliśmy się z przyjaciółmi w trawestacje starych utworów znanych twórców w celu uaktualnienia zawartych w nich treści. Ja wziąłem sobie wtedy na warsztat między innymi wiersz z 1933 roku „Mieszkańcy”, jeszcze ze skamandryckiego okresu Juliana Tuwima. Wybór był prosty, wokół aż roi się od korpoludków i inszego prekariatu. Miałem łatwo, przeróbek nie było wiele, bo jakoś poezja pana Juliana nijak się nie chce zdezaktualizować.

Oryginał Juliana Tuwima jest tutaj:

 

Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach
Strasznie mieszkają straszni mieszczanie.
Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach
Zgroza zimowa, ciemne konanie.

Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą,
Że deszcz, że drogo, że to, że tamto.
Trochę pochodzą, trochę posiedzą,
I wszystko widmo. I wszystko fantom.

Sprawdzą godzinę, sprawdzą kieszenie,
Krawacik musną, klapy obciągną
I godnym krokiem z mieszkań – na ziemię,
Taką wiadomą, taką okrągłą.

I oto idą, zapięci szczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko oddzielnie
Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…

Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną.

I znowu mówią, że Ford… że kino…
Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna…
Warstwami rośnie brednia potworna,
I w dżungli zdarzeń widmami płyną.

Głowę rozdętą i coraz cięższą
Ku wieczorowi ślepo zwieszają.
Pod łóżka włażą, złodzieja węszą,
Łbem o nocniki chłodne trącając.

I znowu sprawdzą kieszonki, kwitki,
Spodnie na tyłkach zacerowane,
Własność wielebną, święte nabytki,
Swoje, wyłączne, zapracowane.

Potem się modlą: „od nagłej śmierci…
…od wojny… głodu… odpoczywanie”
I zasypiają z mordą na piersi
W strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie.

 

Moja trawestacja brzmiała zaś tak:

 

Piękne mieszkania. W pięknych mieszkaniach
Pięknie mieszkają piękni wyborcy.
Chrom, plastik, modne knoty na ścianach,
Drogie portfele puchną od forsy.

Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą,
Że deszcz, że drogo, że to, że tamto.
Trochę pochodzą, trochę posiedzą,
I wszystko widmo. I wszystko fantom.

Sprawdzą przelewy, sprawdzą kieszenie,
Krawacik musną, drinka pociągną
I godnym krokiem z mieszkań – na ziemię,
Taką wiadomą, taką okrągłą.

I oto idą: śmiało, bezczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko oddzielnie
Że dom… że żebrak… że pies… że drzewo…

Jak ciasto biorą „Gazetę” w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną.

I znowu mówią, że Lis, PiS, kino…
Że krzyż… że Rosja… moher, trup, wojna…
Warstwami rośnie brednia potworna,
I w dżungli zdarzeń widmami płyną.

Głowę rozdętą i coraz cięższą
Ku wieczorowi ślepo zwieszają.
Na łóżka włażą, po pilot sięgną,
Z winem w szkle prawdy ze „Szkła…” mieszając.

I znowu sprawdzą stan konta, kwitki,
Spodnie na tyłkach DolceGabbana,
Własność wielebną, święte nabytki,
Swoje, wyłączne, zapracowane.

Potem się modlą: „szef… hipoteka…
… kredyt… ja młody… ja wykształcony…
… z wielkiego miasta… pod twą opiekę…
… lokata… Egipt… bank… auto żony…
… i od starości… od nagłej śmierci…
… od biedy… zmarszczek… odpoczywanie”
I zasypiają z mordą na piersi
Piękni wyborcy w pięknych mieszkaniach.

 

mieszczanie

 

 

 

 

 

 

 

 

[zdjęcie: domena publiczna]