Gdzie leży pies pogrzebany

g3Anka zamiast przyjść, zadzwoniła. I narobiła dymu. Zamieszania, znaczy. Zamieszanie byłoby właściwie takie samo, gdyby przyszła. Ale zadzwoniła. Dryń-dryń.

Ta dziewczyna to żywioł.

Specjalnie wstałem wcześnie rano, żeby ostro popracować. Rano umysł najświeższy, wiadomo. Zaparzyłem kawę, nakarmiłem kotkę i zasiadłem za biurkiem z mocnym postanowieniem chwycenia weny za rogi i stworzenia czegoś ambitnego i wielkiego, za co ludzkość obdarzy mnie pomnikiem i stertą kasy, a sama będzie wdzięczna do apokalipsy. A w każdym razie stworzenia czegoś.

I oczywiście musiała zadzwonić Anka. Zamiast przyjść. I narobiła zamieszania. Dryń-dryń.

Siedziałem sobie zatem przed migotliwym ekranem komputera, czekając na nieoczekiwany przypływ natchnienia, gdy nagle z twórczej zadumy wyrwał mnie brzęcząco-metaliczny hałas dochodzący z przedpokoju. Nawet się ucieszyłem, że ktoś dzwoni i muszę się ruszyć zza biurka – po godzinie gapienia się w pusty monitor zaczęły mnie już boleć oczy.

Poczłapałem do przedpokoju. Telefon jakby nigdy nic wisiał sobie na ścianie i dzwonił w najlepsze. Podniosłem słuchawkę do ucha.

– Słucham? – powiedziałem, żeby jakoś zacząć rozmowę. Wypada.

– To ty? – zapytała słuchawka głosem Anki, ale tak jakby podejrzliwie.

– To ja – potwierdziłem.

W sumie zawsze tak mówię, jak pytają czy to ja. Nie ma co kłamać.

Przez chwilę trwała cisza.

– Jesteś? – głos Anki wciąż był nieufny.

– Jestem – przyznałem z dumą.

Odpowiadam tak za każdym razem, jak mnie ktoś pyta czy jestem. Prawda to moje życiowe motto.

– Jestem ergo sum – powtórzyłem. I znowu z dumą.

Anka nie zwróciła uwagi na dumę.

– Śpisz? – spytała, nadal podejrzliwie.

– Nie, nie śpię – zaprzeczyłem zdecydowanie. I po raz kolejny zgodnie z prawdą. Taki już jestem.

Po krótkim zastanowieniu uświadomiłem sobie, że właściwie nie mam się czym szczycić – na to ostatnie pytanie jedyna możliwa odpowiedź jest przecząca. Nie da się potwierdzić i dalej uchodzić w towarzystwie za osobę wiarygodną i szczerą do bólu.

Ruda nie dała mi czasu na dalsze filozofowanie. Po rozpoznawczym zwiadzie niezwłocznie przeszła do natarcia.

– Acha. To dobrze. Pakuj się. Musimy natychmiast pojechać do Gośki, do Polewic, to całkiem blisko jak się dobrze przyjrzeć – zaczęła terkotać jak porządnie naoliwiony karabin maszynowy systemu Maxim. – Jak najszybciej, rozumiesz? Sprawa jest gardłowa, niecierpiąca zwłoki i w grę wchodzą zwłoki. Całość wymaga męskiej ręki a poza tym i tak nic nie robisz, znam cię.

Zapowiadało się na dłuższą przemowę. Oparłem się o ścianę. Słońce świeciło pięknie, przesączało się między blaszkami okiennych żaluzji malując kuchnię w poziome świetliste pasy.

– No to zbieraj się. Niedługo mamy pociąg. Właściwie to zaraz. Za godzinę masz być na dworcu – paplała Anka, w trybie beztroskiego nadawania. – Spakuj się na kilka dni, bo pewnie będziemy musieli trochę tam zostać. Nawet mamy bezpośrednie połączenie do Polewic, bez przesiadek, sprawdziłam. Tylko żebyś mi nie marudził, że to na drugim końcu Polski, bo Gośka to moja najlepsza przyjaciółka od serca i nie możemy jej tak zostawić, całkiem samej. Śmierć w rodzinie to dla każdej kobiety cios, a ona zawsze była wyjątkowo wrażliwa. Potrzebuje nas. Ja się zajmę psychologicznym wsparciem i emocjonalną pierwszą pomocą, a ty – jako mężczyzna, rycerz i muskularne ramię w potrzebie – utylizacją ścierwa, czyli godnym pochówkiem świętej pamięci Charleya.

Zamurowało mnie.

– Kogo?! – wyksztusiłem.

– Charleya, mówię przecież – głos Anki w słuchawce zabrzmiał zniecierpliwieniem. – Jej rodowego, dziedzicznego labradora pełnej półkrwi.

Odetchnąłem z ulgą. Tymczasem Maxim Anki wystrzelił kolejną serię.

– Stworzak zszedł był w trybie nagłym i niespodziewanym na skutek wielokrotnego, uporczywego autootrucia. Osierocona właścicielka znajduje się w stanie przedkatatonijnym, tak to ją rąbnęło, z nagła, znienacka i zza węgła.

Hmmm, stworzak… Stworzonko i zwierzak, dwa w jednym, domyśliłem się. Anka mówiła coraz szybciej, miksowanie słów świadczyło niezbicie, że jej mózg przestaje powoli nadążać za ustami.

– Na wieść o śmierci ulubieńca Małgośka natychmiast stoczyła się na samo dno czarnej, beznadziejnej rozpaczy. Wymaga błyskawicznej resuscytacji emocjonalnej, ten pies to był członek rodziny, jedyny towarzysz beztroskich zabaw dziecięcych Gośki i jej ulubione na świecie zwierzonko.

O, znowu to samo. Tylko w drugą stronę.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Powinny być w łazience, w tej szafce z lustrem – powiedziałem spokojnie. – Chyba tam je ostatnio widziałem.

– Co powinno być? – nie zrozumiała. – Co widziałeś?

– Twoje leki na pierdolca.

– Coooo?! – zachłysnęła się Ruda.

Na futrynie kuchennych drzwi nagle pojawił się nie wiadomo skąd jakiś długi czarny robal, owad czy inny wij, i zaczął wężowym ruchem spacerować w górę i w dół.

– Te, które zapisał ci psychiatra – wyjaśniłem uprzejmie. – Nigdzie nie jadę.

– Jedziesz.

– Nie. To głupota jakaś.

– No weź się. Jedziesz.

– Nie ma mowy.

Nastała długa chwila ciszy. Robak dalej przechadzał się po futrynie. W górę i w dół, w górę i w dół. Niestrudzenie kręcił zera i ósemki. Miał chyba z milion nóg.

– Ty fiucie spleśniały! – wydarła się nagle słuchawka. – Ty zboku! Pakuj torbę, ale już! Bo wparuję tam zaraz i siłą cię za jaja wywlokę z tej twojej gawry, złamasie ty!

Robak zatrzymał się. Odpoczywał. Jego skóra lśniła w porannym słońcu. Skóra albo chitynowy pancerzyk. Czy co tam takie wijące się robale na sobie noszą.

– Myśl racjonalnie, kochanie – powiedziałem najsłodziej jak tylko umiałem. – Weź prysznic, przejdź się na spacer…

– Kurwaaaaa! – zawyła Anka. – Zatłukę cię, wszarzu! Zbieraj dupę w troki!

Nie opowiedziałem. Robal, owad czy inny wij, podjął swój spacer. Obserwowałem go ze spokojem. Ruda ciężko dyszała w słuchawce.

– Pakuj się – powiedziała wreszcie, z zimną wściekłością. – Życie mi kiedyś uratowałeś, pamiętasz, bydlaku? Nie możesz mnie teraz zostawić.

Milczałem. W górę i w dół, w górę i w dół…

– Zabiję cię, ty miernoto bez talentu – wycedziła Anka przez zaciśnięte zęby. – Nienawidzę cię.

Uśmiechnąłem się.

– I nie można było tak od razu? – spytałem wesoło. – Już się zbieram.

Cisza.

– No – sapnęła w końcu. – Za godzinę na dworcu.

– Tak jest.

– Kocham cię.

– Wiem – potwierdziłem. – Już pędzę.

– Gały ci kiedyś wydłubię – zachichotała.

Trzasnęła odkładana słuchawka.

Robal znowu znieruchomiał na futrynie. Wyciągnąłem palec, żeby go rozgnieść. Skulił się. Zatrzymałem rękę o dwa centymetry od niego.

– Poddajesz się? – spytałem. Nie odpowiedział.

Cofnąłem rękę. Czekał tam, przycupnięty, bez ruchu.

Podniosłem dłoń z wyprostowanym palcem do ust i dmuchnąłem na jego koniec jak rewolwerowiec na dymiący wylot lufy.

Mrugnąłem do owada. A potem schowałem broń do kabury i poszedłem szukać torby.

*

– Spóźniłeś się – powiedziała kwaśno Anka.

– No jak to? – zdziwiłem się. – Przecież miałem być za godzinę.

– Ale myślałam, że będziesz wcześniej. Chciałam jeszcze coś kupić.

– Co?

– Nieważne – wzruszyła ramionami. – Kupimy na miejscu. Chodź, pociąg zaraz odjeżdża.

Koło jej nóg stała duża torba podróżna i niewielki plecaczek. Anka schyliła się po bagaż.

– Daj torbę – wyciągnąłem rękę. – Nie dźwigaj. Daj, poniosę.

– E, nie trzeba – skrzywiła się. – Lekka jest.

– Tym bardziej daj – uśmiechnąłem się.

– Mój dżentelmen – zatrzepotała rzęsami niczym aktorka niemego kina. – Wagi lekkiej. Idziemy?

– Jeszcze chwilę – rozejrzałem się. – Powinien już tu być.

– Kto?

– Jacunio, po klucze – wyjaśniłem. – Ojciec wyjechał do sanatorium, a ktoś musi karmić Lunę.

– Acha – kiwnęła głową. – Racja. Nie pomyślałam o tym.

– W każdym związku musi być jedna osoba, która się tym zajmuje – przyznałem.

– Czym? – nie zrozumiała. – Karmieniem kota?

– Nie – roześmiałem się. – Myśleniem.

Jacunio nadbiegł minutę później.

– Cześć, Anka – rzucił zdyszany i zwrócił się do mnie. – No, dawaj te klucze.

– Kwiaty podlejesz? – upewniłem się jeszcze.

– Jasne – powiedział i zastanowił się chwilę. – Masz w domu jakiś alkohol?

– A co?

– Nic-nic, umówiłem się na wieczór – wyciągnął rękę po klucze. – Nowa panna – dodał chełpliwie.

– Ładna chociaż? – zapytałem.

Jacunio przewrócił oczami.

– Chłopie! – zachłysnął się. – Odjazdowa. Majty by ci spadły z wrażenia.

To ostatnie nie spodobało się Ance.

– Niech mu lepiej nie spadają, jeśli chce zachować przy sobie to co w nich nosi – zgrzytnęła.

– No, gonię – widząc jej minę Jacunio postanowił wycofać się szybko. – Szerokich torów.

– Miłego wieczoru – pożegnałem kolegę i poszliśmy w stronę tunelu. Na peronie okazało się, że pociąg już czeka.

Ludzi nie było zbyt wielu, bez trudu znaleźliśmy pusty przedział. Wrzuciłem torby na półkę i usiadłem przy oknie. Anka umościła się na siedzeniu naprzeciwko mnie.

– Dziękuję, że się zgodziłeś – powiedziała miękko. W jej głosie nie słyszałem obecnej tam zwykle kpiny.

– Nie ma sprawy.

– Chcę pomóc Małgośce, to dla mnie ważne – stwierdziła z przekonaniem. – Naprawdę jestem ci wdzięczna.

– Rozumiem.

– Gośka się załamała. Mieszkała sama w tym wielkim domu po dziadku, tylko z psem, kochała go – ciągnęła Ruda. – Teraz już całkiem nikogo nie ma, bo dziadka pochowała w zeszłym roku.

– Też sama? – zaciekawiłem się.

– Dureń – błysnęła zębami w odpowiedzi.

Pociąg ruszył.

– Odwdzięczę się, zobaczysz – powiedziała Anka. – Wynagrodzę ci to.

– Daj spokój – machnąłem ręką.

– Naprawdę – zapewniła z zapałem.

Zamilkła i zrobiła skupioną minę, jakby się nad czymś poważnie zastanawiała. Nagle jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech.

– Już wiem. Zrobię ci potem ustami – wypaliła. – Zrobię ci ustami takie czary-mary, że ci oczy wybuchną!

– Na to liczyłem.

– Zboczeniec.

Wyjęła książkę z plecaka. A potem pochyliła się w moją stronę z uwodzicielskim uśmiechem.

– Właściwie mogłabym ci zrobić już teraz… – wymruczała. – Tak awansem.

– Serio? – wydyszałem. I przełknąłem ślinę na samo wyobrażenie.

– Taaak – powiedziała wyzywająco. – A co?

Zdjęła adidasy, oparła się wygodnie i położyła mi nogi na kolanach.

– Ale mi się nie chce.

– No jasne… – mruknąłem.

– Poza tym może ktoś wejść, byłbyś w niezręcznej sytuacji. Ja się tylko uśmiechnę i mi ujdzie, ale ty… – zamknęła oczy. – Możesz wymasować mi stopy.

*

– I co teraz? – rozejrzałem się. – Którędy do załamanej Małgorzaty, na to samo dno czarnej rozpaczy?

– Nie mam pojęcia – Ruda rozłożyła ręce. – Nigdy tu nie byłam.

Uniosłem brwi.

– Nigdy nie byłaś u swojej najlepszej przyjaciółki od serca?

– Jakoś się nie złożyło – odparła Anka beztrosko. – Trzeba zapytać o drogę.

– Pytaj.

– Już pytam.

Problem polegał na tym, że nie bardzo było kogo. Placyk przed polewickim dworcem i wyloty gwiaździście odchodzących od niego ulic świeciły pustkami, jakby cała populacja niewielkiego miasteczka uznała zgodnie, że akurat teraz najlepiej jej będzie gdzie indziej. Spojrzałem w górę, na tarczę zegara na fasadzie dworcowego gmachu. No tak, wszystko jasne, pora uświęconej telewizyjną tradycją poobiedniej sjesty… Wszyscy wszak wiedzą, że nic tak nie wspomaga trawienia rodzimego schabowego z kapustą jak rodzinne oglądanie czterysta trzydziestego odcinka serialu w koprodukcji brazylijsko-brazylijskiej, zakończone zgodnym, gromadnym pospaniem się przed ekranem. Zdrowo, higienicznie, prorodzinnie.

Okolica była jak wymieciona wybuchem bomby wodorowej. W polu widzenia jedyną istotą ludzką, przynamniej nominalnie, był sflaczały, złachmaniony i skołtuniony pijaczek o nieobecnym spojrzeniu, podpierający plecami budynek dworca. Nie sprawiał wrażenia człowieka, dla którego rezygnacja z rozkoszy duchowych danym obywatelom rozsiadającym się na wersalce naprzeciw regału z centralnie ustawionym telewizorem jest czynem wynikającym z głębokich przemyśleń o poziomie oferowanych audycji. Czy chociażby czynem świadomym. Wyglądał raczej na kogoś, kto nawet jeśli kiedyś jakiś odbiornik telewizyjny posiadał, to wyłącznie przelotnie, bo już dawno zdążył go spieniężyć i przepuścić przez nerki. Razem z regałem i wersalką.

Podeszliśmy bliżej. Człowieczek nie zwrócił na nas uwagi, całkowicie widać pochłonięty fascynującą podróżą po zakamarkach swojego wewnętrznego, osobistego świata, prawdopodobnie nie pierwszą dzisiaj. Jego wątłym ciałkiem wstrząsała klasyczna, alkoholowa czkawka, z tych nie do opanowania. Pijaczek zresztą ani myślał jej opanowywać czy z nią walczyć. Wręcz przeciwnie, byli chyba zaprzyjaźnionymi i nierozłącznymi towarzyszami, a może nawet życiowymi partnerami. Po każdym czknięciu żulik uśmiechał się do siebie, łagodnie i tajemniczo. Robiło to wrażenie jakby kontemplował tę czkawkę a ta medytacja była jedynym sensem jego żywota. Wzrok miał rozmaślony, rozfokusowany i nieobecny.

Mina Anki wyrażała niezmąconą pewność siebie, nic nie wskazywało, żeby dopuszczała do siebie możliwość porażki w starciu z samotnym przedstawicielem lokalnej społeczności, dzielnie trwającym na swym dworcowym posterunku.

– Nie jestem pewien, czy dogadasz się z tym tubylcem – pokręciłem głową.

– Nie martw się – uniosła dumnie swoją. – Znam miejscowe narzecze. Sporo czytałam.

Podeszła do żulika.

– Przepraszam! – powiedziała głośno i wyraźnie. – Którędy na Sadową?

Człowiek zogniskował wzrok na Ance. No, w każdym razie podjął taką próbę.

– Na jaką? – spytał niewyraźnie, odklejając się od ściany i przyjmując postawę jako-tako-zasadniczą. Z widocznym wysiłkiem.

– Na Sadową! – Anka podniosła głos do krzyku.

– Aaaa… – człowieczek uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Bo ja usłyszałem, że na Sadową.

– Nie, na Sadową! – huknęła Ruda.

Pokiwałem głową z uznaniem. Rzeczywiście znała tubylczy dialekt.

– Na Sadową, mówi pani… – typ zasępił się i zaczął myśleć, kołysząc się lekko z popołudniowym, ciepłym wietrzykiem. Zastanawiał się długo, przez jakieś trzy czknięcia. Nagle się rozpogodził.

– Witam państwa w naszym pięknym mieście! – wykrzyknął radośnie i położył rękę na sercu. Tylko na tyle wystarczyło mu energii, potem poddał się, na powrót oklapł i sflaczał, a oczy znowu mu się rozjechały w przypadkowych kierunkach.

– A! Na! Sadową! Którędy?! – Anka podzieliła sobie pytanie na wyrazy, łatwiejsze do wykrzyczenia.

– Znaczy się, łelkam… – bełkotał typ niezrażony. – Względnie: wilkommen… hep…

– Sa-do-wa! – Anka była niewzruszona. – Którędy?

Typ podniósł brudną rękę i zanurzył palce w swojej skołtunionej czuprynie. Poruszał tam nimi intensywnie. Nie wiedziałem czy szuka tam czegoś szczególnego czy drapie się w ramach zwykłego pobudzania pomyślunku.

– SA-DO-WA! – niezmordowanie darła się Ruda. – U-LI-CA! SA-DO-WA! GDZIE!

Ostawiłem torby na chodnik, zapaliłem papierosa i przygotowałem się na dłuższą obserwację tego pojedynku. Dziewczyna walczyła jak lwica, szapoba, ale nie dawałem jej większych szans w starciu. Zaskoczyła mnie jednak, bo nagle, całkiem niespodziewanie udało się jej. Przebiła się. Wygrała.

– No to pójdziecie prosto… hep… do ronda – po którymś z rzędu wrzasku Anki grzebiąca we fryzurze ręka tubylca gwałtownie opuściła się jak semafor, wskazując jedną z głównych ulic. – I dojdziecie aż do… ronda.

– No? – Anka zachęcająco pokiwała głową. – A dalej?

– A jak… hep… a jak się nie wkręcicie w rondo… – człowieczek skoncentrował się ostatkiem sił – to potem w lewo…

– A potem? – wtrąciłem się.

Typ bezradnie rozłożył ręce. Uśmiechnął się usprawiedliwiająco. I czknął.

– A potem to już nie moja dzielnia – wyrzucił z siebie. – Moja rury… julis… hep… jurys… moja dykcja już się tam nie rozciąga.

Anka pociągnęła mnie za rękaw.

– Chodź. Spytamy kogoś po drodze. Dziękujemy panu! – rzuciła w stronę żula.

W odpowiedzi typ dygnął jak grzeczna dziewczynka. O mało się nie przewrócił od tego dygnięcia.

– Cała… tego… po mojej stronie – wybełkotał szarmancko, osuwając się na mur.

Oddygnęła wdzięcznie i pomaszerowaliśmy we wskazanym kierunku. Anka uśmiechała się jak szalona. Zerkałem na nią dyskretnie z podziwem.

– Miałaś rację z tym zdobywaniem informacji – przyznałem z szacunkiem. – Dałaś sobie radę śpiewająco.

– Zawsze byłam dobra w komunikacji interpersonalnej – kiwnęła rudymi lokami. – Umiem nawiązywać kontakty.

– Faktycznie, pogratulować.

– Dialog to podstawa – Anka napuszyła się z lekka. – Zawsze to powtarzam.

– Zaskoczyłaś mnie. Nie sądziłem, że pokonasz tego zawodnika.

– Weź się, nie z takimi już rozmawiałam – zadarła nosek jeszcze wyżej. – Kochanie, nie jesteś pierwszym idiotą, z którym muszę sobie radzić w rozmowie.

Wredna małpa. Wredna bo ruda.

Dziewczyna roześmiała się nagle w głos.

– Zabawny typek, swoją drogą – stwierdziła.

Zastanowiłem się.

– Ten spod dworca? Dziwny raczej – odparłem. – Według mnie trochę podejrzany.

– Dlaczego?

– Bo jeszcze nie spotkałem takiego, co by nie chciał pożyczyć ode mnie dwóch złotych.

Pokiwała ze zrozumieniem ognistą czupryną.

– Na bilet do domu? – uśmiechnęła się. – I odda jutro?

– Pewnie że odda, na bank – odpowiedziałem uśmiechem. – Widzę, że mamy tych samych znajomych.

Anka pomyślała chwilkę.

– Ten był chyba za mało przytomny – zawyrokowała. – I zapomniał poprosić.

– Niemożliwe – pokręciłem głową z powątpiewaniem. – Nigdy nie są aż tak nieprzytomni, żeby nie pamiętać.

Maszerowaliśmy raźno dalej, teraz koło jakiegoś parku, zapewne reprezentacyjnego. Anka ciekawie rozglądała się wokół.

– Nigdy tu nie byłam – powtórzyła. – Ładne miasteczko.

W reprezentacyjnym parku Polewic klony, w nieszaleńczej liczbie sześciu sztuk, rozkładały szeroko ramiona konarów, dumnie prężyły swoje potężne pnie dęby (trzy) i szeleściły burzą liści dwa wielkie… te, no… te co zawsze z parkami się kojarzą…

– Platany – podpowiedziała Anka. – Podkształć się trochę. I podciągnij z opisów przyrody, bo leżą.

Nagle się zatrzymała.

– O, zobacz – pokazała palcem na drugą stronę ulicy. – Sklep ogrodniczy.

Popatrzyłem. Rzeczywiście, był tam sklep ogrodniczy. Dokładnie taki sam jak tysiące sklepów ogrodniczych w naszej pięknej krainie. Nie wiem czemu wywołał takie zainteresowanie u Anki.

– No, sklep ogrodniczy – przyznałem ostrożnie.

– Właśnie tego szukałam – stwierdziła. – Zasuwaj.

Zirytowałem się. Co: zasuwaj?

– I co, może mam kupić sadzonki ozdobnych kwiatów na grób ukochanego pieska Małgorzatki? – zapytałem z ironią w głosie.

– Nie – odparła Anka poważnie. – Łopatę.

– A po co mi łopata? – zdziwiłem się.

– Bo nie wiem, czy Gośka będzie w stanie znaleźć jakąś – odpowiedziała swobodnie. – Jest w szoku, pamiętasz?

Milczałem.

– A pies sam się nie zakopie – dorzuciła zjadliwie dziewczyna. – Jest na to zdecydowanie zbyt martwy.

Park otaczało ogrodzenie z kutych metalowych prętów, zakończonych sterczącymi ku niebu ozdobnymi grotami. Było równie reprezentacyjne co sam park, a może nawet bardziej. Ruda przysiadła na niskim murku, z którego wyrastały te dekoracyjne szpikulce.

– Idź, ja tu na was poczekam – oparła się wygodnie i wystawiła twarz do słońca. – Popilnuję bagaży.

– Na nas?

– Na ciebie i łopatę – wyszczerzyła się.

Westchnąłem ciężko, postawiłem torby obok jej stóp i przeszedłem przez ulicę.

*

W sklepie ogrodniczym było ciemnawo i pachniało ogrodnictwem. Za szeroką ladą kiwał się samotnie znudzony sprzedawca, mocno łysiejący chudzielec o niezdrowo błyszczących oczach i równie chorobliwej, lecz pasującej do profilu placówki, ziemistej cerze. Rozsiewał wokół siebie atmosferę ogólnej rezygnacji podbarwionej na brzegach depresją.

Wyrecytowałem z pamięci listę zakupów. Usłyszawszy ją ziemisty ekspedient ożywił się natychmiast, w moim pojęciu nawet trochę za bardzo, oczy rozbłysły mu jeszcze niezdrowiej, a na pociągłe oblicze wyskoczył szeroki, odrobinę obłąkańczy uśmiech. Ta nagła, dziwna zmiana nastroju zaniepokoiła mnie na żarty. Szaleniec? Uciekać? A może po prostu łopaty były namiętnością jego życia i ulubionym, nieszkodliwym hobby? Nie miałem jednak czasu na rozważanie tego zagadnienia, gdyż sprzedawca błyskawicznym ruchem prestidigitatora ujawnił na ladę niewielką łopatkę, chyba zepsutą, bo wyglądającą jakby się komuś kłaniała albo była złamana. Nawet nie zauważyłem skąd ją wyciągnął.

– Niezwykle praktyczna saperka – powiedział entuzjastycznie. – Są poręczniejsze od łopat.

Z szybkością atakującej kobry coś szarpnął, coś przekręcił i już trzymał w ręku najprawdziwszą łopatkę, prościutką i dumnie wyprostowaną, bez śladu ukłonu czy złamania. Tylko stylisko miała krótkie.

– O! – wykrzyknąłem z zachwytem.

W życiu nie widziałem składanej łopaty. Ziemisty sprzedawca uroczyście wręczył mi ją, do potrzymania.

– Niezwykle praktyczna saperka – powtórzył z werwą. – Prawdziwa okazja.

– Dlaczego? – zainteresowałem się. Ekspedient natychmiast schował gdzieś szeroki uśmiech i zastąpił go mądrą miną.

– Stary wojskowy model – stwierdził autorytatywnie. – Teraz już się takich nie robi – dorzucił z nutką żalu w głosie.

– Znaczy się, stara jest? – spytałem podejrzliwie, badawczo oglądając Eksponat nr 1.

– Broń Boże! – żachnął się tamten. – Nowiuśka! Prosto od producenta.

– To dlaczego powiedział pan, że już się ich nie robi?

Miał wyraz twarzy urwisa przyłapanego na kradzieży jabłek z sadu.

– Oj, to tak się mówi, wie pan – mruknął tonem usprawiedliwienia. Niezdrowy ogień w jego oczach przygasł nieco. – Na kursach tak uczyli, takich dla handlowców. Podobno wtrącenie, pozornie mimochodem, takiego komunikatu w odpowiednim momencie rozmowy biznesowej wzbudza w kliencie nostalgię za starymi dobrymi czasami, kiedy wszystko było lepsze.

– Nawet pogoda… – zakpiłem. Nie trafiłem z żartem.

– A żeby pan wiedział! – niespodziewanie wykrzyknął sprzedawca, w moim pojęciu równie zapalczywie co histerycznie. I, jak się wydawało, absolutnie szczerze. – Widzi pan, przez te eksperymenty naukowe całkiem się klimat spaprał! I przez atom! I przez nawozy!

Przez nawozy? Dziwne stwierdzenie w ustach przedstawiciela branży ogrodniczej, przemknęło mi przez głowę. Co gorsza, jak zauważyłem, spojrzenie ziemistego osobnika znowu niepokojąco rozgorzało. Postanowiłem się wycofać, tak na wszelki wypadek. Najgorzej to dać się takiemu rozpędzić.

– To mówi pan, że lepsza od zwykłej łopaty? – szybkim zwodem powróciłem do tematu głównego, podsuwając mu saperkę pod nos.

– Prawdziwa okazja – ekspedient spadł na ziemię. – Nie pożałuje pan. Niezwykle praktyczna saperka.

Kiwnąłem głową na zgodę i pospiesznie sięgnąłem po portfel.

*

– Niezwykle praktyczna saperka – powiedziała Anka, obracając w dłoni mój zakup.

– A sprzedawca szczerze oddany sprawie ogrodnictwa – uzupełniłem. – Oraz klimatu.

Ruda dwukrotnie sprawnie złożyła i rozłożyła saperkę, a szybkość z jaką to uczyniła sugerowała, że ma za sobą zaawansowane szkolenie w wojskach specjalnych. Kiwnęła głową z aprobatą i wrzuciła łopatkę do torby. Mojej.

– Idziemy – skomenderowała krótko, wstając.

Podniosłem bagaże i poszliśmy dalej. Okazało się rychło, że rondo, zapowiedziane przez gościnnego pijaczka spod dworca, było o rzut beretem, i to suchym. No, właściwie to rondko, skromne i niewielkie, ale zadbane i przyjemne dla oka, tak jak całe miasteczko. I prawdopodobnie łatwe w obsłudze, co zapewne potwierdziliby miejscowi kierowcy, gdyby ich zapytać. My w każdym razie nie mieliśmy problemu z odbiciem w lewo.

Torby nie były ciężkie. Popołudniowe słońce rozgrzewało policzki. Mijane przez nas domy, w większości drewniane, łyskały z okien złocistymi odblaskami słonecznych promieni, drzewa na działkach kołysały się łagodnie w lekkim wietrzyku, a od czasu do czasu w ich koronach dał się nawet słyszeć świergot niewidocznego ptaka, co tylko podkręcało nastrój leniwego dnia w przyjaznej ludziom, prowincjonalnej miejscowości.

W miarę oddalania się od centrum miasteczka ulica stopniowo się zwężała, w przydomowych ogrodach zaczęły dominować drzewa owocowe, najczęściej jabłonie. Gałęzie tych większych zwieszały się nad chodnikiem, ciężkie od dojrzewających jabłek.

Odstawiłem torby na chodnik, podskoczyłem i zerwałem jedno. Przetarłem je o rękaw i wyciągnąłem w stronę dziewczyny. Uśmiechnęła się. Szmaragdowe oczy popatrzyły na mnie miękko.

– Dziękuję – szepnęła i wgryzła się w owoc. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kilkanaście metrów dalej nasza ulica rozwidlała się na dwie bliźniacze uliczki – na szczęście wśród liści żywopłotów porastających siatkę ogrodzeń kryły się blaszane tabliczki z ich nazwami. Jedna z uliczek, ta lekko opadająca w dół, okazała się Sadową. Byliśmy w domu. No, prawie.

– Jaki numer? – zapytałem.

– Nie wiem – swobodnie odparła Ruda. – Miałam tylko ulicę. Jakoś znajdziemy.

No tak, cała Anka. Powiesić się można.

Dziewczyna zatrzymała się i wypluła odgryziony kęs jabłka na dłoń, przyjrzała się. Skrzywiła usta.

– Dbają tu o ekologię – stwierdziła cierpko.

– Robaczywe?

– Niepryskane – Anka wzruszyła ramionami i odrzuciła zepsuty kawałek owocu.

Rozejrzałem się, dość bezradnie.

– No to gdzie mieszka ta twoja przyjaciółka? – spytałem.

– Nie mam pojęcia – nadgryzła jabłko z drugiej, zdrowej strony. – Spytaj tego tam smarkacza.

Wskazała palcem jedyną ludzką istotę na całej ulicy, sześcioletniego na oko chłopca, siedzącego na krawężniku kilkanaście metrów od nas. Jasnowłosy tubylec, odziany w krótkie spodnie i spraną do szarości błękitną koszulkę z resztkami loga Supermana na piersi, zajęty był monotonnym, nieprzerwanym głaskaniem czarno-białego kota, który nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie siedział naprzeciwko malca wpatrzony w niego miłośnie i z widoczną przyjemnością poddawał się pieszczocie. Palcem wskazującym drugiej ręki głaszczący futrzaka chłopczyk z zapamiętaniem dłubał w nosie, godząc obie te czynności z koordynacją ruchów godną pilota śmigłowca.

– Sama spytaj – prychnąłem. – Podobno jesteś świetna w komunikacji z obcymi. I idiotami – dorzuciłem złośliwie.

Anka puściła złośliwość mimo uszu, kiwnęła głową i krzyknęła w stronę smarkacza:

– Hej, ty sma… ehem… – poprawiła się – smaczne jabłka tu macie!

Chłopiec spojrzał na nas, nie przerywając żadnej z pochłaniających go aktualnie czynności manualnych. Oczy miał jaśniutkie jak niebo w południe i równie wesołe.

– Gośka Wagner! – krzyknęła Ruda. – Taka śliczna blondynka! Znasz?

Malec milcząco kiwnął głową, niebezpiecznie nadziewając tym kiwnięciem nos głębiej na swój palec wskazujący. Syknąłem odruchowo.

– Wiesz gdzie mieszka? – dopytała Anka.

Tubylec wyciągnął palec z dziurki. Odetchnąłem z ulgą. On zaś uśmiechnął się szeroko, tym szczególnym, uroczym uśmiechem dziecka, którego jedyną życiową troską jest siedzenie na krawężniku z ulubionym kotem w pogodne letnie popołudnie. No i ewentualnie co tam da się z nosa wykopać.

– Dalej! – krzyknął cienkim głosem. – Dom z niebieskimi drzwiami!

Jego palec wskazujący wycelował w dół uliczki, po czym wrócił na swoje miejsce, do nozdrza.

– Bóg zapłać, hetmanie! – odkrzyknęła Anka i z wdzięczności rzuciła w gówniarza ogryzkiem. Uchylił się ze śmiechem. Czarno-biały kot zlekceważył przelatujący pocisk, nawet nie odwrócił głowy. Miękko podsunął chłopcu łebek do głaskania. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

– Dlaczego hetmanie? – zaciekawiłem się.

Anka przez chwilę szła w milczeniu, jakby zadumana. A potem obdarzyła mnie jednym z tych swoich niepowtarzalnych, zniewalających uśmiechów gwiazdy filmowej.

– Uczmy się – powiedziała pogodnie. – Uczmy się w każdym małym Jasiu dostrzegać Sobieskiego. I widzieć Skłodowską w każdej Marysi.

Zastanawiałem się nad tym zdaniem przez jakichś trzydzieści kroków, mniej więcej.

Ma rację, muszę jej to przyznać, pomyślałem.

– Masz rację, Zwierzątko – przyznałem.

Gwałtownym ruchem odwróciła ku mnie głowę. Słońce błysnęło w kasztanowych lokach, dziewczyna wpiła w moją twarz swoje zielone spojrzenie. Minę miała poważną. I nagle mrugnęła do mnie zalotnie.

– Kocham cię – usłyszałem.

Raptem zatrzymała się przed jedną z posesji.

– To tutaj – stwierdziła zdecydowanie.

– Na pewno? – zapytałem, nie wiedząc, skąd powzięła tę wiedzę.

Ruda z miną odkrywcy bez słowa wskazała na niewielką blaszaną tabliczkę przyczepioną do furtki wejściowej. Ozdobną staromodną czcionką był tam wytłoczony ostrzegawczy napis: UWAGA! ZŁY PIES! Pełen niezachwianej pewności siebie wyraz twarzy Anki sugerował, że na plakietce powinno raczej stać: TAK! TO TUTAJ! DOBRZE TRAFILIŚCIE! BRAWO! TO WŁAŚNIE W TYM DOMU MIESZKA MAŁGOŚKA, NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA ANKI! SUPER! Ale nie, niestety na tabliczce było napisane tylko to co było napisane, czyli standardowy tekst o groźnym uzębionym stróżu domostwa.

– No i? – żachnąłem się. – Tabliczka jak tabliczka.

Tym razem żachnęła się Anka.

– A widzisz tu jakiegoś obślinionego, wyszczerzonego potwora o czerwonych oczach, co ze wściekłym charkotem rzuca się na ogrodzenie i próbuje nas zagryźć?! – zakpiła. – Nie? To pewnie dlatego że  j e s t  m a r t w y, Szerloku!

Spojrzałem nad jej ramieniem. Dom, przed którym staliśmy, różnił się wyraźnie od sąsiednich budynków. Przede wszystkim był znacznie większy od innych przy tej ulicy, zbudowany został ponadto w całkowicie odmiennym stylu, nieco przywodzącym na myśl domy z amerykańskiego Południa. Drewniany, wysoki, mimo że tylko dwupiętrowy, malowany na biało, z szerokim balkonem i przestronną, dużo większą od standardowych, werandą. Stary, może stuletni, ale robiący wrażenie solidnego i przytulnego.

Weranda była zastawiona doniczkami kipiącymi od różnokolorowych kwiatów. Wokół domu też dostrzegłem sporą ilość rbewareozmaitego kwiecia, poprzerastanego jednak gęsto chwastami, podobnie jak warzywa w ogrodzie. Tak jakby od jakiegoś czasu nikt tu nie o to dbał.

Zza bryły domu nieśmiało wychylała się niewielka szklarnia, łypiąc na nas ciekawie. Schludna, zbudowana na porządnej, metalowej konstrukcji, też wyglądała na jeszcze przedwojenną. Okrutnie ciekawskie są takie zadbane przyzwoite szklarnie, mówię wam. Szczególnie te z międzywojnia.

– Jesteś pewna, że to tu? – zapytałem podejrzliwie, wciąż nieufny. – Bo żaden pies się przez siatkę do gardeł nie rzuca?

– Niejaką wskazówkę stanowi również kolor drzwi, nie uważasz, mój geniuszu? – Anka niewinnie zatrzepotała rzęsami.

O, jaka złośliwa… Rzeczywiście, nie zwróciłem wcześniej uwagi na drzwi. Dopiero teraz spojrzałem i istotnie – były niebieskie. Okej, tu mnie miała. Popchnąłem furtkę i przepuściłem dziewczynę przodem.

Wąska, wyłożona płytkami chodnikowymi alejka prowadziła wprost do schodków werandy, a im bliżej podchodziliśmy tym wyraźniej było widać, że dom dawno nie był malowany, biała farba na deskach i poręczach łuszczyła się nieelegancko. Kwiatom stojącym w doniczkach na deskach ganku i poręczach balustradki też nie zaszkodziłoby podlanie, ich liście zaczynały już wiotczeć, chylić się ku dołowi. Stanęliśmy pod drzwiami. Anka, jak to Anka, nie bawiła się w żadne ceregiele, pukanie czy szukanie przycisku dzwonka. Zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę, pchnęła niebieskie drzwi i wkroczyła do środka. Co miałem robić, wszedłem za nią.

Znaleźliśmy się przestronnym salonie, jasno oświetlonym przez promienie słońca padające od szerokich, licznych okien. Ruch powietrza wywołany naszym wejściem podniósł w górę chmurę kurzu, jego drobinki rozbłysły bielą w pasmach słonecznego światła, wirując w swoim bezładnym, coraz bardziej powolnym balecie.

Salon niewątpliwie pamiętał lepsze czasy. Wyblakła beżowa tapeta z dyskretnym kwietnym motywem, którą wyłożone były ściany, tu i ówdzie popękała i odłaziła z nich nieestetycznymi, zwisającymi smętnie i jakby bezradnie, płatkami. Ze stylowych mebli, niegdyś zapewne dumnych ze swojej nienachalnej, skromnej elegancji, bezlitosny czas uczynił smutne stadko emerytowanych sprzętów o napęczniałych od świadomości bliskiej już śmierci zmatowiałych politurach i wytartych obiciach. Tu i ówdzie, na podłodze i meblach leżały przypadkowe przedmioty codziennego użytku, kartonowe pudełka, foliowe torby i pojedyncze elementy damskiej garderoby, jak zabawki porzucone przez dziecko w połowie zabawy i czekające cierpliwie aż ktoś sobie o nich przypomni i litościwie odprowadzi do miejsca przeznaczenia. Pokrywający wszystko widmowy całun kurzu mglił kolory, wygładzał kanty i niczym w pajęczej sieci więził w pułapkach szarości złote, ciepłe refleksy światła.

Środek pomieszczenia zajmował duży, solidny z wyglądu, owalny stół z dębowego drewna, obstawiony wokół siedmioma krzesłami o wysokich, tapicerowanych oparciach. Na stole stała pełna w trzech czwartych butelka czerwonego wina i pusty kieliszek na wysokiej nóżce, noszący na ściankach świeże ślady rubinowego płynu. Obok leżała otwarta książka w skórzanej oprawie, odwrócona grzbietem do góry, nadgryziona czekolada wystająca do połowy z rozerwanego sreberka, wyglądająca na zabytkową zapalniczka z zaśniedziałego srebra, dwa plastikowe wałki do kręcenia włosów, ogryzek ołówka i strzępy podartej zapisanej kartki. Na brzegu blatu stała wielka okrągła kryształowa popielniczka z kilkoma na wpół wypalonymi papierosami.

Na zakurzonej podłodze obok stołu dostrzegłem niewielki brązowy pas wyprawionej skóry, wytłaczany w drobny wzorek – starą ozdobną zakładkę do książek. Odstawiłem bagaże, podniosłem ją i położyłem na książce. Lubię zakładki.

– Gośkaaaaaaaaaaa! – Anka wydarła się tak, że z okiennych futryn odpadło kilka płatków złuszczonej farby. – Halooooo! Jest tu ktoooooooo?!

Wydobyła z torby podróżnej naszą nową saperkę, rozłożyła ją i znieruchomiała trzymając przed sobą w gotowości, jakby tylko czekała na sygnał, że ma zacząć kopać czarlejową mogiłę, choćby i tu, na środku salonu.

– Małgochaaaaaaaa!

Nikt, kto choćby raz w życiu słyszał odgłos upadania na drewnianą podłogę rozsypującego się stosu książek, nigdy nie pomyli tego dźwięku z żadnym innym. I właśnie taki charakterystyczny hałas, stłumiony odległością, rozległ się gdzieś w czeluściach domu w odpowiedzi na zawołanie Rudej, a po stosownej chwili ciszy w drzwiach salonu pojawiła się wysoka jasnowłosa dziewczyna ubrana w zwiewną przejrzystą koszulkę sięgającą połowy uda. To było jedyne co miała na sobie. Przełknąłem ślinę.

Widać było, że dziewczyna ma poważne kłopoty z utrzymaniem równowagi, bo ze względów bezpieczeństwa natychmiast chwyciła oburącz ościeżnicę drzwi. Była bosa.

Trzeba też uczciwie zaznaczyć, że słowo „ubrana” padło powyżej jedynie z dziennikarskiego obowiązku i jest znacznym nadużyciem, bowiem cienki jak pajęczyna materiał koszulki i kąt, pod jakim od okien padało światło słoneczne, pozwalały dokładnie obejrzeć sobie wszystkie szczegóły jej budowy.

Przyjaciółka mojej dziewczyny dysponowała niepospolicie zgrabnymi, długi nogami, wąską talią i parą piersi, z którymi wygrałaby w cuglach dowolny konkurs na Miss Mokrego Podkoszulka.

Anka nie przesadziła nawet odrobinę, nazywając ją śliczną. Gośka miała bowiem twarz anioła, który dopiero przed momentem zszedł z taśmy produkcyjnej i jeszcze nie zdążył się otrzeć o brud tego świata. Długie, czarne rzęsy, mały prosty nos i pełne, namiętne usta dowodziły że w jej towarzystwie każdemu facetowi już po minucie zaczynają drżeć ręce. Wrażenie anielskości pogłębiała górna warga, delikatnie wysunięta do przodu jak u dziecka, co stara się skupić i świetlista kula nastroszonych, prawie białych włosów, na podobieństwo aureoli otaczająca jej głowę. Dziewczyna przywodziła na myśl lekko nadąsany dmuchawiec.

Patrzyła w podłogę niczym skromna pensjonarka. Przez jej lewy policzek biegły dwie linie, jaśniejsze od skóry, przecinające się zagłębienia – odgniecenia od poduszki.

– Cześć – rzuciła krótko Anka. – Jesteśmy.

Tamta podniosła oczy, a wtedy zobaczyłem, że spojrzenie ma identyczne jak nasz niedawny przewodnik spod dworca, rozmazane, nieprzytomne i nieskoordynowane. Widocznie ludzie z tych okolic takie mają, uznałem.

– Cz… eeeś… – powiedziała z wysiłkiem. Była nawalona jak stodoła w urodzaj. Jej źrenice poruszały się powoli w losowych kierunkach, niczym dwa ślimaki trenujące pływanie asynchroniczne w gęstym żelu. Oderwała się od futryny i niepewnym, sztywnym krokiem podeszła do stołu. Jedną ręką przytrzymując się blatu sięgnęła po butelkę i powoli, uważnie napełniła winem kieliszek, tak po wręby.

– Ładnie tu u ciebie – zagadnęła Anka konwersacyjnym tonem, mającym przykryć narastającą w niej irytację. – Przyjemne miasteczko, te Polewice.

Gośka nie odpowiedziała. Mrużąc oczy wydudliła duszkiem połowę wina ze szkiełka i na powrót przybrała minę znamionującą głęboki namysł. Wyszło jej najwidoczniej, że dom daje pewniejsze oparcie od stołu, bowiem odwróciła się i z kieliszkiem w dłoni skierowała do swojej futryny. Dotarła do niej już przy pierwszej próbie, co prawda po linii niezupełnie prostej. Korzystając z okazji odnotowałem, że pupę też ma pierwsza klasa.

Jasnowłosa chwyciła ościeżnicę wolną ręką i obróciła się w naszą stronę. Znieruchomiała. Stała tak w ciszy, nie zwracając najmniejszej uwagi na swoją prawie-że-nagość, a wzrok ponownie wbiła w podłogę. Ciemnoczerwony płyn w jej kieliszku kołysał się lekko.

Anka słyszalnie zgrzytnęła zębami. Widać było wyraźnie, że z trudem tłumi wściekłość na koleżankę za pokazywanie się – nieważne czy z rozmysłem czy też nie do końca świadomie – w takim stroju facetowi. I to  j e j  facetowi. Odwróciła głowę do mnie.

– Doskonała miejscówka na wakacje – powiedziała siląc się na swobodę. – Prawda?

– Pierwszorzędne okolice – przytaknąłem, jednocześnie patrząc bezczelnie na te okolice, które bezskutecznie próbowała zakryć przejrzysta koszulka Małgośki. Nie mogłem sobie odmówić tego małego rewanżu na Ance za duracką podróż przez pół Polski. – Jak tylko dostanę jakąś pracę, to od razu wezmę urlop i przyjadę go tu spędzić.

Moje spojrzenie nie umknęło Ance. Wiedziałem że jest na granicy wybuchu.

– Przyjedzie-my – powiedziała z naciskiem. Jej oczy zwęziły się niebezpiecznie, pobielały kostki palców zaciśniętych na stylisku saperki.

– Przyjedziemy – poprawiłem się z teatralną skwapliwością. – Oczywiście, kochanie.

Gośka odchrząknęła.

– Jakieś fajki… macie? – bełkotnęła, wciąż patrząc w ziemię. – Bo mi się… skończyły.

Ostatnie słowo każdego zdania wyrzucała z siebie z trudem, tak jakby sama fraza towarzyszyła jej przez cały czas, a tylko końcówka doganiała ją pospiesznie w ostatniej chwili, zdyszana niczym spóźniony na pociąg pasażer.

Wyciągnąłem papierosy z kieszeni i bez słowa rzuciłem paczkę na stół, obok popielniczki. Dziewczyna nie drgnęła, nie podeszła do stołu, jakby bojąc się puścić ucapionej futryny.

Kątem oka spojrzałem na Ankę. Stała z zaciśniętymi wargami. Twarz jej poczerwieniała.

Nagle gdzieś w głębi domu, za plecami Małgośki, dał się słyszeć cichy odgłos niewątpliwie zwierzęcych kroków, powolny, rytmiczny stukot pazurów uderzających o deski podłogi. Anka wymownie spojrzała mi w oczy. Gośka ze spuszczonym wzrokiem tkwiła wczepiona w futrynę.

Powietrze stężało. Zgodnie w wymogami narracji właśnie w tym punkcie akcji powinien rozlegać się w tle narastający warkot werbla. Ale jakoś się nie rozległ. Czekaliśmy w milczącym napięciu.

I kiedy to napięcie wreszcie osiągnęło swój szczyt, zza nieruchomej figury Gośki wyszedł jak gdyby nigdy nic wielki labrador o krótkiej sierści biszkoptowej barwy. Był stary i mocno wytarty w miejscach przeznaczonych do głaskania. Stanął w progu obok właścicielki i ciekawie rozejrzał się po pokoju. Miał najsympatyczniejszą mordę, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem u czworonoga.

Powiedzieć o nim „mocno przekarmiony” byłoby łagodnym eufemizmem.

Nastała idealna cisza. Pomyślałem sobie, że jeśli wybuch dzikiej furii u Anki ma nastąpić, to teraz byłby na to doskonały moment. I zdziwiłem się, bo na przekór wszystkiemu dziewczyna uspokoiła się, uszło z niej powietrze.

– No tak – przerwała milczenie, biorąc się pod boki. – Wszystko jasne. D.O.A. Martwy w chwili przybycia.

Pies szeroko uśmiechnął się na nasz widok. Merdając radośnie ogonem powoli podszedł do mnie i popatrzył wyczekująco. Poczochrałem go między uszami.

– Cześć, Gruby – powiedziałem.

Pies uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Małgośka podniosła oczy.

– Czarli – wycedziła, patrząc na mnie z nienawiścią. – On się, kurwa, wabi… Czarli.

g2Wciąż machając ogonem martwy pies podszedł z kolei do Anki, powąchał wyciągniętą ku sobie dłoń dziewczyny i wpatrzył się w jej oczy tym charakterystycznym dla psów, wierno-ufno-proszącym wzrokiem. Anka odłożyła saperkę na krzesło, pochyliła się i poklepała nieboszczyka po grzbiecie.

– Doooobry pies – powiedziała, ale patrzyła na Małgośkę. Długo.

– Mów – poleciła wreszcie.

Gośka szybkim ruchem wlała w siebie resztę rubinowego płynu ze szkiełka i nabrała tchu.

– Nażarł się… czegoś – wyrzuciła z siebie, walcząc z każdym kolejnym słowem. – Kur… wa. Dwa dni leżał do góry… kołami. Spanikowałam i… zadzwoniłam. Myślałam, że nie… żyje.

Biszkoptowy pies zrobił minę świadczącą, że chętnie nażarłby się do umarcia jeszcze raz, choćby w tej chwili, nie ma problemu. Anka pokiwała głową z rezygnacją. Rozejrzała się po pokoju, a potem podeszła do stołu i pstryknęła paznokciem w stojącą tam butelkę, jeszcze w połowie pełną.

– Chyba musimy porozmawiać – stwierdziła całkiem spokojnie. – Masz tego więcej?

– Mam ile… chcesz – odrzekła Małgośka z wysiłkiem. – Dziadek zostawił całą… piwniczkę.

Nagle jakby coś sobie przypomniała.

– I mam trochę… ziela – wydusiła z siebie, a widząc uniesione ze zdziwienia brwi Anki dodała:

– Tak się jakoś dziadkowi w szklarence… ulęgło.

Ruda odwróciła się do mnie.

– Masz wolną godzinę – rzuciła.

Pomyślała chwilę.

– Dwie godziny – poprawiła się. – Możesz robić na co masz ochotę.

Westchnąłem zrezygnowany i wskazałem świeżo zakupioną łopatkę, leżącą na zakurzonym krześle.

– Właściwie to mam ochotę przy pomocy tej niezwykle praktycznej saperki najpierw cię zatłuc a potem zakopać – stwierdziłem niegłośno. – Tu, w dziadkowym ogródku.

Anka wyszczerzyła się radośnie.

– Kocham cię – powiedziała.

– Wiem – wzruszyłem ramionami i skierowałem się do wyjścia. – Dlatego zamiast tego pójdę i znajdę sobie jakiegoś robala, wija czy innego owada, żeby go rozgnieść palcem.

– Wynagrodzę ci to, zobaczysz – usłyszałem za plecami.

Pokiwałem głową.

– Już mówiłaś – otworzyłem pomalowane na niebiesko drzwi i gwizdnąłem na psa. – Idziesz, Gruby?

Ogon czworonoga rozmerdał się natychmiast, a pysk zrobił się jeszcze radośniejszy.

– Czarli… – z wściekłością wyrzuciła z siebie Małgośka, trzymając się futryny. – On się wabi… Czarli.

– Idę – powiedział Gruby i raźno przeskoczył przez próg. – Jasne, że idę.

 

 

 

[ilustracje z netu]