Plaga

Kapelutek jest z papieru, sprytnie udającego słomę. Z czarną opaską, też z papieru, równie sprytnie udającego tkaninę. Przebiegłe to wszystko, nie ma co, myślę, tak celulozą obskoczyć elegancką słomianą fedorę. Klasa. Do tego dochodzi solidne, maszynowe wykonanie, żadne rękodzieło. W sumie: porządna chińska robota, nie jakieś tam badziewie. Doskonały na upały, żeby mózgowia nie przegrzać i pomyślunku nie uszkodzić na słońcu. No i pasuje jak ulał, skubaniec, rondko ma nie za szerokie i nie za wąskie, w sam raz, akurat takie, żeby ocienić oczy. Udał mi się.

Your lips may be sweet such that I can’t compete, but your heart is as black as night – mruczę sobie pod nosem, bo tak się do mnie jakoś ten kawałek przykleił. Co, już pomruczeć sobie nie można, jak człowieka weźmie? Można, to wolny kraj. No to mruczę.

Eeeeech, lato jak ta lala. Przygrzewa, podpieka i przypala. Ale spokojnie, bez paniki – rondo kapelutka pracuje na pełnych obrotach. Ani jeden promień słońca nie wydłubie mi oczu, nie ma opcji.

I wiaterek dziś też taki ledwo-ledwo, cherlak wypruty z sił, bez najmniejszych szans na zerwanie mi nowego nakrycia głowy.

Wygląda na to, że wszystko mi dzisiaj sprzyja, od pogody do humoru. Nawet osiedlowa alejka jest jak ruchomy chodnik, właściwie to bardziej ona się przesuwa w tył pod moimi stopami niż ja ją depczę idąc do przodu. Śladu wysiłku.

O, i ręce mogę w przypływie fantazji umieścić w kieszeniach, ale mogę również nie umieszczać, jednak wspaniała jest ta wolność osobista. W sumie: komfort, ciepełko, luzik w ramionkach i koci krok.

No, szczerze mówiąc, to trochę doskwiera mi uporczywy brak kaca, wywołany notorycznym nienawalaniem się przez ostanie dni, ale pocieszam się, że w najbliższy weekend dam radę znaleźć jakiś środek zaradczy na tę przykrą dolegliwość.

Mrrrr, mrrrr, mrrrr – Melody i Beth byłyby ze mnie dumne. – Your eyes may be whole but the story I’m told is that your heart is as black as night… mmmm… mrrry… mrrry… mrrry…

Mruczenie urywa się nagle bo z trawnika, z samego dołu, coś do mnie mruga. Małe jest to coś, dyskretnie półukryte w przyżółconych upałem źdźbłach, ale jednak jest tam. I mruga. Bez kitu. Wchodzę na trawnik, zbliżam się do mrugacza i przypatruję uważniej. Kamień. Nieduży. Właściwie kamyk. Leży sobie taki w trawie i mruga. Do mnie, jakby się kto pytał.

Kucam i podnoszę delikwenta z ziemi. Jest rozgrzany od słońca, przyjemnie grzeje mi dłoń. Obły i lekko spłaszczony, kształtem nie odbiega od zwykłych, szeregowych otoczaków. Ale jest inny niż reszta anonimowych kamieni na bezpłciowym osiedlu – kolorystycznie oryginalny i tak cholernie geologiczny, że proszę siadać. Ciemnożółty, pręgowany brązowo, wygląda jak tygrys, co się zwinął w kłębek i śpi, nażarty po samo gardło. Sam nie wiem, jak mógł się tu znaleźć. My tu takich nie mamy. Przyjezdny albo z importu.

I właśnie taki kamień bezczelnie mrugał do mnie z trawy. Chciał zwrócić moją uwagę, myślę. I udało mu się, zwrócił. Obracam otoczak w palcach i nagle już wiem: wezmę go do siebie i położę w doniczce Fikusikowi, mój zielony ulubieniec będzie miał jakieś towarzystwo w czasie gdy jestem w pracy. Zawsze to miło mieć do kogo gębę otworzyć, wymienić doświadczenia kamiennej wieczności i ulotnego, chlorofilowego bytu, co trwa mgnienie. A kamień wygląda na towarzyski, Fikusik będzie zadowolony.

Gdy tak sobie to wszystko planuję i w myślach układam, bezwiednie podnoszę wzrok i widzę, że spośród spienionych liśćmi fal osiedlowych krzaków i krzewinek wypływa nagle bojowa fregata wyzywającej kobiecości, niespiesznie robi zwrot przez sterburtę i pruje wprost w moim kierunku. Bez trudu rozpoznaję blond banderę rozwianych włosów, burty bioder kołyszące się łagodnie zgodnie z rytmem wilgotnych męskich marzeń i galion obłędnego biustu, chwilowo wycelowany bezwstydnie w moją stronę. Przełykam ślinę, dość głośno. Dobrze, że daleko, nie słyszy.

Zbliżająca się do mnie jednostka pływająca ma boskie kształty świeżo nastrojonej wiolonczeli, pokrytej złocistą skórą w odcieniu kosztownej zamorskiej opalenizny, który wywołuje natychmiastowe pocenie się dłoni dowolnego faceta. Z powodu ogólnospołecznych wymogów przyzwoitości bajeczną istotę okrywa marne zielonkawe alibi luźnej przejrzystej spódnicy i wciśnięta pod pasek beżowa koszula, z widocznym wysiłkiem opinająca próbujące wyrwać się na słoneczko piersi. Spódnica wzdyma się w lekkich powiewach ciepłego wiatru jak prawdziwy okrętowy żagiel, jej poły są z przodu symbolicznie zapięte na udach na dwa drewniane guziki, wielkie niczym spodeczki od filiżanek.

Eeeeech, lala jak to lato.

Rozmarzyłem się odrobinę, więc dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że mimo przeciwnego wiatru wypięty dumnie galion okrętu wciąż jest skierowany w moją stronę, laska halsuje wcześniej obranym kursem. O w mordę, ona naprawdę idzie do mnie! Ja cię kręcę!

Po chwili karawela-wiolonczela cumuje przy brzegu alejki (Zrzuć żagle! Zrzuć żagle! – krzyczy diabełek w mojej głowie), niepewnie rozgląda na boki i z wahaniem przekracza krawężnik, jakby pierwszy raz w życiu wchodziła z równej powierzchni wykostkowanej alejki na groźny, nieznany teren. Ja nadal z tyłkiem przy ziemi, jak ten przedszkolak grający w kucanego berka, bezwiednie zaciskam palce na Głaziku (w myślach zdążyłem już tak nazwać świeżo adoptowany paskowany kamyk) i bez słowa gapię się na zbliżające się zjawisko. Z mojej żabiej perspektywy widzę, że wysokie buty blondyny to właściwie dwa złote paseczki przekreślające poziomo grzbiet jej stopy i w magiczny sposób umocowane do wygiętej podeszwy, podbijającej pietę pod niebo. Dziewczyna stąpa ostrożnie i chybotliwie jakby szła w tych szpileczkach po głębokim piasku plaży, a nie trawniku na blokowisku.

– Dzień dobry, ja bardzo przepraszam, że panu przeszkadzam, ale problem mam taki… – zagaja istota i milknie zakłopotana, jakby nie bardzo wiedziała od której strony się do tego jej problemu zabrać. O, nawet chrząka, hmm-echem-hmm. Patrzcie państwo.

– Dzień dobry – odpowiadam, trochę dlatego, że tak mnie nauczono w dzieciństwie, nie żałując kija, a trochę dlatego, żeby ją ośmielić.

– Pan mnie nie zna, mieszkam o, w tamtym bloku, w siedemnastce – purpurowo lakierowany laser wystrzeliwuje z końca jej palca i trafia w odpowiedni betonowy klocek. – Mam do pana taką jedną sprawę…

Jasne, nie znam cię, laseczko, myślę. Wcale. Kto cię tu nie zna? Najpierwsza dzida w całej dzielnicy. Wszyscy cię tu znają, blond wiolonczelo. Nie ma faceta, co nie odkręcałby głowy, gdy płyniesz alejką. A ci spośród nas, co mieszkają naprzeciwko twoich okien, mają wokół oczu koliste siniaki odciśnięte gumowymi osłonami okularów ich lornetek. Nie możesz nie zdawać sobie z tego sprawy…

Dociera do mnie, że ja nadal w kucki, może byś się tak wyprostował, baranie, bo trochę to idiotycznie wygląda, ty skulony przy ziemi i piękna kobieta górująca nad tobą całym asortymentem swoich damskich atrybutów? No i rozmawiać niezręcznie.

Prostuję się więc, ale specjalnie bardzo, bardzo powoli, i nie odrywając wzroku od stojącej przede mną postaci, przez co tuż przed moimi oczami przesuwają się kolejne partie jej nieklasyfikowalnego ciała: uda, prawie-że-nieosłonięte przez prześwitujący pozór spódniczki, który tak naprawdę więcej odsłania niż ukrywa, okolice pępka, niczym tygrys czającego się do skoku pod fałdami koszuli, wołający o zmiłowanie niebios biust… No właśnie, biust. W mojej podróży następuje minimalny przystanek, może nie zauważy, w końcu nie wiadomo kiedy trafi się następna taka okazja, nacieszmy oczy. Ze świadomością, że ten widok zostanie ze mną na długo, zatrzaskuję wieko skrzyni pamięci i przekręcam klucz, a następnie, przełknąwszy ślinę (za głośno!, za głośno!) ruszam w dalszą drogę. Wzdłuż złotobrązowej autostrady jej szyi docieram do podbródka, pełnych, pociągniętych lśniącą pomadką ust, zadartego seksownie noska i… no tak… tu muszę powstrzymać rumaki rozgrzanej wyobraźni, bo oczy dziewczyny są skryte za ciemną Żelazną Kurtyną wielkich przeciwsłonecznych okularów. Szkoda.

Trochę to trwało, ta cała podróż, uświadamiam sobie. Powoli bo powoli, ale w końcu osiągam peryskopową i z tej perspektywy jeszcze raz obrzucam wzrokiem całą obfitość sąsiadki. Dziewczyna-wiolonczela naprawdę jest piękna, całkiem nie z mojej półki, nie dla psa kiełbasa. Na takich wiolonczelach grywają wirtuozi instrumentu, ja to uliczny grajek jestem.

– Ja w sprawie, wie pan, tej całej sztuki, tej przeklętej poezji, co się na osiedlu rozpleniła – blondyna decyduje się wyłuszczyć sprawę, z którą tak poświętliwie przedzierała się przez całe trzy metry dżungli trawnika. – To już doprawdy nie do wytrzymania. Jakaś plaga. Ma pan minutę?

Wiem o czym stworzenie mówi. Wszyscy teraz dostali szału z poezją. I ogólnie ze sztuką. Wszystko wskazuje na to, że zimowe fanaberie Jacunia były tylko odległym grzmotem zapowiadającym prawdziwą nawałnicę. Bo teraz runęło już niczym górska lawina. Nie mam bladego pojęcia skąd się to ludziom wzięło, może to jakiś wirus czy inna zaraza, ale nagle każdy wokoło poczuł w sobie Mickiewicza czy innego Horacego. To nic, że w wieku trzydziestu lat odkrył ze zdumieniem jeden z drugim, że niebo jest niebieskie, ptaszęta mają w zwyczaju kwilić, a przynajmniej – skrzeczeć melodyjnie, a jak się zmienia pogoda to wieje. Trudno, jak ludziska zauważają takie zjawiska to dobrze, wrażliwość może człowieka dopaść w każdym wieku, nic mi do tego. Chodzi o to, że oni nagle muszą się tymi rewelacjami koniecznie podzielić z całym światem, czy ten świat tego chce czy nie. Inaczej ich rozerwie. To się nazywa imperatyw. Wewnętrzny. Bo jaki by.

Publikatory, media społecznościowe i inne komunikatory pękają od wysypu tej radosnej twórczości. Z ekranu tonami wylewają się koślawe niedowiersze, dziecinne nierymowane rymowanki, bo i złożenie rymu jest dla takich za trudne, opanowało toto raptem kilka przymiotników (przodują: dobry, cudny i przyjemny) i pomyślało nagle, że jak brutalnie wygoni czasowniki na koniec wersu, to już będzie poetycko jak jasna cholera. W efekcie uzyskują niezdarne mentalne kolorowanki słowne na poziomie drugoklasisty, co za wybicie szyby piłką został po lekcjach w kozie i musi za karę napisać wierszyk o zapachu kwiatków. Ale nie zraża ich nic i klepią te swoje kulawe zwroteczki z morderczą wytrwałością wygłodniałego zombie, którego może powstrzymać jedynie pocisk z czterdziestki czwórki, między oczy. Szał. Obłęd.

Spadło to natchnienie-ciśnienie na ludność jak grom z jasnego nieba i nagle zrobiło się dookoła jak w poetyckim Bollywoodzie: niespodziewanie, bez ostrzeżenia zaczyna tańczyć cała ulica – przechodnie, uliczni sprzedawcy, policjanci, sztukmistrze, żebracy, sprzątacze, kieszonkowcy, sprzedajne dziewki i małpka kataryniarza. A kierowca autobusu wstaje i bije brawo.

Tylko tam wszyscy tańczą i śpiewają, a tu rymują. To znaczy – rymują co bardziej ogarnięci. Bo większość nie potrafi.

A ci najbardziej przytomni zorientowali się po jakimś czasie, że do takiej działalności przydałaby się może choćby mała szczypta talentu. Iskra boża. A przynajmniej jakieś tam zdolności. I pojawił się kłopot, bo talentu nie sprzedają w hipermarketach, elegancko zapakowanego. Jak się nie ma własnego, trzeba kraść.

– Bo widzi pan… – stojąca przede mną piękność nagle znowu zaczyna zeznawać, wpadłszy mi z butami w refleksję. Uciszam ją szybkim gestem dłoni.

– Momencik…

Zaraz zaraz, jeszcze nie zdążyłem domyśleć wątku do końca, lalunia. Nie wcinaj się, poczekaj chwilę, narracja swoje prawa ma. Po kolei, nie wszystko naraz. Zaraz, gdzie to ja byłem? Acha, już wiem: że trzeba kraść. No to kradną, skąd się da i ile się da, pełnymi garściami. Od tych prawdziwych artystów, tych z talentem, u nas w okolicy zawsze było sporo takich. Nawet za dużo, moim zdaniem.

Na marginesie: szkoda mi ich trochę, tych autentycznych twórców, bo widząc co się dzieje, jak popularna i pożądana raptownie zrobiła się poezja, powyłazili na światło dzienne ze swoich bezpiecznych nor i norek, gdzie siedzieli dotąd nad nikomu niepotrzebnymi strofami, dyskretnie ukryci przed światem. Zaczęli się pokazywać, socjalizować, zagadywać do sąsiadów, ten i ów nawet się uśmiechnął, odkleiwszy od twarzy zwykłą sobie, noszoną chyba od urodzenia zbolałą minę wrażliwca. Całkiem stracili instynkt samozachowawczy. I tak na dobrą sprawę nie wiadomo co ich wygnało na powietrze – próżność i złudna nadzieja na celebrycką atencję wśród ludu pracującego miast i wsi czy wewnętrzna potrzeba podzielenia się z onym ludem płodami swego natchnienia, skoro lud taki się nagle zrobił ich złakniony? W sumie nieważne, skoro i tak natychmiast stali się zwierzyną łowną.

Społeczeństwo szybko bowiem odkryło, że zamiast zapoznawać się z cudzymi produktami licencjonowanych poetów z patentem na natchnienie, można podiwanić takiemu to natchnienie i samemu pisać. Tanio wychodzi, a i popularkę jaką można podłapać przy okazji. Poezja wprost z nieba, bez pośrednictwa hurtowników od poematów i detalistów-soneciarzy. Proste rurka z kremem, prawda?

No i się zaczęło polowanie na poetów.

Wiem, bandyckie to trochę: zwabić takiego artystę do domu pod pozorem kameralnego wieczoru autorskiego, a następnie napaść i ograbić ze zdolności, obedrzeć z weny, wyssać ze wzniosłości, której się od Bozi nie dostało. Niecne. Ale tak już jest na tym najlepszym ze światów, ludzie sumienia nie mają. Ani skrupułów. Zabiją za resztkę talentu, wyprują flaki w pogoni za wersami, rytm frazy wprost z tętnic wypiją.

No tak, myślę, to mniej więcej tyle, wątek nakreślony, tło zdarzeń naszkicowane, atrakcyjny tors stojącej przede mną kobiety z niecierpliwości unosi się i opada coraz szybciej, czyli możemy jechać dalej.

– Przepraszam, przerwałem pani – mówię uprzejmym tonem. – Już można.

Dziewczyna uśmiecha się, jakby z wdzięcznością, i zsuwa ciemne okulary na czoło. Oczy ma brązowe. O, tego nie wiedziałem. Piwne.

Piwne… Piwa to bym się napił, przebiega mi przez głowę, gorąco jak hucie szkła.

– Chodzi mi o otoczenie nasze ogólnodzielnicowe – po raz drugi zaczyna blond-sąsiadka. – O estetykę, wie pan, tę… no… – od razu zaczyna się pultać. Braki w słowniku.

– Estetyczną? – podpowiadam niby to usłużnie.

– O właśnie! – przytakuje z ulgą, nie zwróciwszy uwagi na podsuniętą jej złośliwie skórkę od banana. – Ja wrażliwa jestem, to u mnie rodzinne. Rozumiem, że szanowne sąsiedztwo ma cug na lirykę i na inne takie tam dziwactwa, że musi wrzucić sobie na ruszt jednego z drugim artystę, żeby z miejsca ruszyć i głód wewnętrzny nasycić, ale proszę pana, sprzątać po sobie trzeba! Nie żyjemy w lesie!

– Hmmm… – splatam ręce na piersi i udaję zasłuchanie wymieszane z głębokim namysłem. Będzie zabawnie. – Proszę mówić dalej. To interesujące…

– No bo ja, panie sąsiedzie, uczulenie mam na syf, kiłę i śmietnisko – ośmielona hiperblondyna wznawia zeznania. – Od czwartej klasy, wychowawczyni mi się wtedy zmieniła na taką niekąpaną fleję. Od geografii była, gadała nam o pięknie świata a jechało od niej jak od martwej żyrafy. Musiałam zostać na drugi rok, żeby od niej uciec, innego sposobu nie było, bo rodzice…

– Ehem… – chrząkam elegancko w pięść, że może by tak do rzeczy. Generalnie guzik mnie obchodzą higieniczne batalie sąsiadeczki z państwowym systemem edukacji. Może sobie kończyć tę szkołę i dwadzieścia lat, co mi do tego? Wspaniale jest tak tu sobie stać i pożerać ją wzrokiem, z bliska, przepięknie oświetloną i falującą z oburzenia, mógłbym tak godzinami, ale podkład dźwiękowy pod to pożeranie mógłby mieć więcej sensu.

– Acha – tym razem ta seksowna dziunia łapie w lot. – Do rzeczy.

Przytakuję. Do.

– Problem jest nie tylko estetycznej, ale również ekologicznej natury – jak na nią zdanie jest zbyt ładne, musiała przygotować je wcześniej i wyklepać na pamięć, a teraz tylko recytuje. Ale moment, czy ja nie jestem zbyt podejrzliwy? Dajmy się dziewczynie wyłuszczyć bez czepiania się formy.

– No bo proszę samemu popatrzeć, jak sąsiedztwo nieładnie postępuje – wyłuszcza się ona posłusznie. – Talent podkorbią, za natchnienie cabas i w nogi, a opakowanie sru na ziemię i udajemy że nic się nie stało, co złego to nie ja? I co, ma tak się walać i gnić gdy my tymczasem – do piór?! Nie można tak!

Faktycznie, jakoś tak w poniedziałek, gdy z koszem pod pachą wracałem wieczorem z kolejnej nieudanej randki, widziałem jak Koterbowie wytaszczają z klatki takiego nieprzytomnego początkującego poetę młodego pokolenia. Dla potomności: kosza dała mi tym razem Agusia. Niska, nogi krzywe. W sumie to mi nawet nie żal.

Koterba trzymał twórcę pod liryczne pachy, Koterbowa wlokła go za poetyczne nogi, stworzone do wkraczania na Parnas. Na pierwszy rzut oka było widać, że młodzian, choć nieprzytomny, zapowiadał się świetnie. Miał taką wzniosłą, uduchowioną minę… Buźka nieuświadomionego cherubina, okolona anielskimi blond loczkami, szczupłe palce pianisty, stylowy tiszert z nadrukowanym szkicem Brunona Schulza, fachowo nieprany ze dwa tygodnie, trampki bez sznurówek. Od razu widać, że talent czystej wody. Cóż z tego, skoro już wyeksploatowany, wyssany wampirzo przez zachłannych na sztukę wyższą blokersów?

Małżeństwo brutalnie pyrgnęło obiecującego rymopisa na trawnik, pod jaśmin, żeby mu w nocy słowik umilił cierpienie za miliony, on tu czasem zagląda. I poszli sobie jakby nigdy nic, Koterba mocno sapał, astmę ma, po matce. A porzucony biedak leżał potem tak, cały wymiętolony i z liryki obdarty, a cienki strumyczek poezji ściekał mu z kącika ust na ziemię. Po południu ktoś go sprzątnął, pewnie administracja.

– Ja wiem, że to śmiecie, ta cała bohema – sąsiadka wpada w delikatnie jękliwą tonację, tak jakby po namyśle chciała jednak w moich oczach usprawiedliwić postępowanie okolicznych ssaczy talentów, a może swoje. – Nic niewarte barachło, w dodatku darmozjady. I dranie bez serca – dorzuca.

O-ho, myślę, to taka para gumiaków. Dałam któremuś i wylądowałam pod płotem, jak wyżęta szmata. Cóż, trzeba było się pilnować, proszę seksowności. Artyści już tacy są. To samolubne, narcystyczne dzieci bez sumienia.

– Pasożyty – przytakuję. – Bez honoru i higieny osobistej.

– Prawda? Straszne świnie, zwierzaki, prosiaki – sapie sąsiadeczka, rada że znalazła bratnią duszę w poglądach.

– Brudasy-cieniasy bez klasy – uzupełniam rapem. Trochę zaczyna mnie już bawić ta rozmowa. – Świniopasy.

– Okropne! – nakręca się ona. Jejusiu, ależ jest podniecająca, zaperzona taka. – Łazienki kiedyś po jednym nie mogłam doszorować przez dwa… – urywa nagle, zorientowawszy się, że głupio bezmyślnie blondynio się wysypała.

Ale ja mam to gdzieś, całe to jej wysypanie.

Rany, ale bym cię wyłomotał, laleczko-dupeczko! – myślę. – Tak przy szorowaniu tej wanny…

Laleczka-dupeczka gorączkowo próbuje zawrócić drezynę moich myśli na główny tor dyskusji. Jakby je słyszała…

– Pies lizał oblicze poetom, ale szkoda trawników! – zaczyna nadawanie na dawnej fali. – Ludzie całkiem o przyrodzie nie myślą. Nie dbają o środowisko. Rzucą byle gdzie, a potem leży toto i rozkłada się latami. Fatalnie wygląda i śmierdzi pod oknem. A letnim wieczorem to ja sobie lubię zapach maciejki na balkonie powdychać, a nie odór rozkładu osobowości.

Zamyślam się głęboko, ponownie wpatrzywszy w piersi dziewczyny, tak dla koncentracji. I wspomożenia pomyślunku rozchwianego niespodziewanym przebiegiem rozmowy z tą wysłanniczką krainy niepokojących dreszczy. Znowu muszę przyznać jej rację. Teraz, kiedy letnie upały rozhulały się już na dobre, na całym osiedlu strasznie wali kulturą i sztuką. Aż mdłości biorą. Zgniła wzniosłość śmierdzi jak onuca ruskiego żołnierza, i to po pokonaniu na jednym praniu całego szlaku bojowego, od Lenino do Berlina. Nawet bezdomne koty nie chcą żreć tych zdechłych artystów, brzydzą się.

Zimą to co innego. Leży sobie taki w zaspie za sklepem spokojnie, nikomu nie przeszkadza, nie wania nawet za bardzo. Zimno konserwuje talent.

A z wiosennymi roztopami i tak spływają do rzeki.

Na piersiach i szyi dziewczyny migają mikroskopijne gwiazdeczki, cała galaktyka, mimo że jest pełnia dnia. To taka specjalna posypka do cycków, jakże się ona nazywa?

– Okropnie się zapuściło w całej dzielnicy! – ciągnie swoje blondyneczka. – To była kiedyś taka porządna okolica, a teraz co? Smród turpizmu, w klatkach człowiek ślizga się na spleśniałych metaforach, ściany upaprane strofami, wszędzie papierki po limerykach. Koszmar!

Kiwam głową ze zrozumieniem. Bo niby czym mam kiwać?

– Nie mam pojęcia skąd się tej bohemy nagle tyle wzięło, opędzić się już od tego elementu nie można, mnożą się jak króliki, mówię panu – z prędkością M-16 wyrzuca z siebie dziewczyna. I już nabiera tchu do następnej dłuższej przemowy. Patrzę na to nabieranie z przyjemnością, bo bluzka się jej się przy tym tak napina, że chyba zaraz pęknie. Przy okazji czuję, że to nie jedyne w okolicy, co się napina. Ale nie wchodźmy w szczegóły.

Na szczęście nic nie zauważyła, peroruje dalej w najlepsze. A gwiazdki jej błyskają na popiersiu…

– Na ten przykład wracam ja wczoraj od manikiurzyski, elegancko, nowa hybrydą błyskam w słoneczku, włoski fu-fu-fu w wiaterku, sukienkę mi podwiewa że wszyscy widzą jaka modna, karkóweczkę po drodze na grila cudną kupiłam, zaraz zacznie się mój serial, co to się lubię na nim rozpłakać, myślę sobie: Żyć nie umierać! Świat jest piękny! A tu wyłazi zza krzaka taki wstrętny, obdarty i chrypi: Nie ma przypadkiem kierowniczka pożyczyć rymu do “transcendencja”? W strasznej jestem potrzebie, poemat piszę. Oddam pojutrze, najdalej za tydzień. Niech się szanowna zlituje, na okrutnym głodzie jestem. Przestraszyłam się jak nie wiem co.

– No i co pani zrobiła? – pytam. Jakże się to błyskające cholerstwo nazywa?! Mam na końcu języka.

– A co miałam zrobić?! Krzyknęłam “A paszoł!”, torebką się obmachnęłam – fuka blondyneczka. – Spłoszyłam typa. Uciekł.

No nie przypomnę sobie, do diabła! A cholerstwo lśni na piersiach dziewczyny, wzrok przyciąga, mami. Po prawdzie to ona ma taki biust, taką skórę złocistą, że i bez błyskadełka przyciąga i czaruje.

– A kiedyś jeden taki to znowuż prozaika udawał! – blondie znowu się zaperza, znowu zaczyna trajkotać. – Bezczelny. Dałam się podejść jak dziecię. Z pracy wracałam, patrzę, a ten na ławce dogorywa, na oko – z wyczerpania. Żal mnie wziął, wzrok miał jak kopnięty cocker-spaniel, a ja wrażliwa jestem, mówiłam. Żebra mu o, tak sterczały. Bida straszna, że aż mi łzy z ócz moich pociekły. Odkarmię, pomyślałam, umyję, odzieję w normalne ciuchy i może jeszcze wyjdzie na ludzi. Trzeba pomóc bliźniemu. Patrzył rozumnie, więc może od poezji się trzyma z daleka? No i przygarnęłam znajducha, z serca dobrego, prozaik zawsze się w domu przyda, taki to i okno umyje i prostych komend wyuczyć łatwo, bo oni słownik maja rozległy. “Gotuj!” albo “Leżeć!”. A gdzie tam! Poeta, i to taki najgorszego sortu, bez weny. Szybko się ujawnił, zaraz trzeciego dnia. Obrać ziemniaki mu kazałam, a on się miga. Wykręca, zezuje, udaje że nie słyszy. Przyciskam gościa, a on że nie umie w kartofle. I nie lubi. I że zamiast tego zrymuje mi coś, jak tylko formę odzyska. “Erotyka ci napiszę…” Zagotowałam się. No coś podobnego! Na „ty” mi wali, widzieliście go. Mówię mu: Copancopan?! Co to za poufałości?! Ja pana nie erotykam, niech i pan mnie nie erotyka! Ręce precz od prywatności!

– O, znaczy z łapami się pchał? – pytam domyślnie.

– No… tak jakby… w przenośni – w głosie ślicznotki słyszę lekkie zawahanie. – Metaforycznie, znaczy.

– Czyli jednak nie.

– Ale to jeszcze gorzej! No bo jak się pchają to przynajmniej jasne o co chodzi – hołd kobiecości chcą złożyć, wiadomo. Wprawdzie frykcyjnie, ale zawsze lepsze to niż nic. A tu? Pełna konsternacja. Może myślał, że to ja się będę pchała do niego, zbok rymowany? A takiego! – tu ponętne blond-zjawisko cmoka się w zaciśniętą piąstkę, pokazując jakiego.

Błyszczące drobinki-diamenciki na pełnych piersiach wznoszą się i opadają w rytm emocjonalnego wzburzenia, wznoszą i opadają… Wznoście się i opadajcie, śmiało. A ty się wzburzaj, śliczności z sąsiedztwa. Emocjonalnie. Wtedy mocniej falujesz.

– Potraktował mnie jak tanią muzę spod latarni! – dziewczę spełnia moje niewypowiedziane życzenia. – Ja porządna kobieta jestem, nie recytuję się z byle kim! Co to ja, na poboczu tirowcom weny daję?!

Mówcie dalej, myślę. Ty, laseczko, twoje piersi i te drobinki połyskliwe na nich. Żebym to ja jeszcze pamiętał jak się nazywacie.

– Cały rym mi z barku wychlał, bydlak bez dna – ciągnie podniecona. – I jeszcze mówił, że potrzebuje, bo jego się skończył i wyczerpał. A rym dobry był, hawański. Uniosłam się, no bo jak tak można? Akurat był grudzień, zimno, wiuga. A ja lubię w zimie napić się rozgrzewającej herbatki z rymem.

– Co się z nim stało?

Brokat! W mordę go raz, to się nazywa brokat! Ta błyskająca posypka. W końcu sobie przypominam.

– Z rymem? – blond pięknotka łypie podejrzliwie, jakbym nie zrozumiał oczywistego. – Mówiłam, ten niedowieszcz do dna wydudlił.

– Nie, z nim samym, z poetą znaczy – dowyjaśniam.

– Acha, z nim – załapuje dziewczę. – A nic, zadzwoniłam po hycli, odłowili go. Pewnie w schronisku skończył, złodziej jeden bez talentu.

Znowu kiwam głową ze zrozumieniem. No tak, miałem tak samo. Też mnie kiedyś taki jeden pod spożywczym przymoleścił. I też znienacka.

O mało się nie przewróciłem, jak mnie tak z flanki oddechem zajechał. A oddech miał jak Miłosz po noblowskiej imprezie. Z zaskoczenia mnie wtedy wziął. Myślałem że zwykły żebrak, nie uciekłem.

– Dorzuci się prezes do fraszeczki? Piekielnie mnie suszy, o tu, w natchnieniu – wychrypiał i pokazał palcem gdzie umiejscowiło się suszenie. – Dużo nie chcę. Złotóweczkę okrąglutką jak księżyc w pełni. Na jedną fraszkę.

Irytujący menel. A skoro irytujący, to się zirytowałem, proszę bardzo, mówisz i masz.

– Idź sobie, irytujący menelu, swoją drogą – powiedziałem mu. – Bo będzie bite.

Zrozumiał, odhalsował. Ale nie wszyscy są tacy pojętni.

Tymczasem stojąca naprzeciw mnie ślicznotka wpada w namysł – świadczy o tym wskazujący paluszek oparty o dolną wargę.

– Hmmm, może to i lepiej, że sąsiedzi ich tak trzebią? – oho, palec zaraz wsunie się do ust, założę się, koniec polakierowanego paznokcia już znika między wargami. – Ten element, znaczy. Bo rozpanoszyło się towarzystwo po okolicy jak szczury w rzeźni.

– Myśli pani? – trzeba jakoś podtrzymać tę konwersację. Wsunie dalej czy nie wsunie?

Dziewczyna, ku mojemu rozczarowaniu, cofa z buzi rękę. Pewnie będzie jej potrzebna do gestykulacji.

– Ale z odpadami i tak trzeba koniecznie coś zrobić – rzeczywiście, wspomaga wymowę wymachami rączki. – Byłam już w administracji z podaniem o ustawienie w śmietnikach dodatkowych pojemników na zużytych artystów. Obok suchej frakcji.

– O, to oni się recyklingują? – zaciekawiam się, prawie że autentycznie.

– Niektórzy – ucieka wzrokiem w bok i krzywi lekko wargi, jakby znowu przypomniało się jej coś przykrego albo wstydliwego.

Sam nie wiem, może mi się zdaje, ale słoneczko zaczyna świecić chyba mocniej, bo i coraz mi cieplej, i brokatowa posypka na odkrytych fragmentach cielesności sąsiadki błyszczy mocniej. Gwiazdki zdają się ożywać, poruszać, pomaluteńku przesuwać na skórze pięknej blondyny. Nie, to z pewnością złudzenie… Matko, jak mi się pić chce…

– Ale to z pewnością za mało będzie, te pojemniki, a administracja jakoś za bardzo współpracować nie chce – głos dziewczyny przywraca mnie do rzeczywistości. – Pomyślałam, że trzeba się zwrócić bezpośrednio do zainteresowanych. To znaczy sprawców.

– Sprawców? – unoszę brwi ze zdumienia.

– No tak, naszych spragnionych poezji sąsiadów. Tych co brudzą.

– Acha – załapuję.

– Tylko nie wiem jak. Może pan znajdzie jakiś sposób.

Kurczę, rozmaśliłem się w tym słońcu i rozkojarzyłem. Widoki, jakie całkiem znienacka pojawiły się przed moimi oczami w osobie kobiety-wiolonczeli, w połączeniu z wyobraźnią, co też bym z tymi widokami najchętniej zrobił, i to już, teraz, zaraz, spowodowały lekki zamęt w mojej głowie. Na szczęście mam swój kapelusik, nie widać tego zamętu. Muszę się skoncentrować, a nie gapić cały czas w jej biust!

– Pomyśli pan? – pyta sąsiadka z nadzieją w głosie.

– Jasne – odpowiadam, żeby mieć z głowy odpowiedź, bo naprawdę to wcale mi się nie chce myśleć. Chce mi się piwa i żeby ona mi nalewała, powolutku i uważnie, pochylając się przy tym tak, bym sobie mógł udawać, że wcale nie patrzę jej w dekolt. – Jasne, że pomyślę.

Przy każdym bulknięciu wlewającego się do szklanki piwa jej dekolt rozchyla się coraz szerzej, ukazując więcej i więcej. Najwyższy guziczek jest ledwo ledwo zaczepiony o dziurkę, za chwilę odepnie się całkiem. Wysunął się już do połowy. Noooo, jeszcze jeden mały ruch i wyskoczy… Lej to piwo, mała, leeej! Więcej i więcej… A ty odepnij się już wreszcie, guziczku kochany, piersi tej dziewczyny niecierpliwią się, czekają by zaznać wolności, świeżego powietrza, moich rąk. Zwłaszcza moich rąk. Odpinaj się, przyjacielu miły, a ty, laska, nalewaj, nalewaj…

– … rozwiesić te ogłoszenia? – słyszę nagle. Skupiam się i wracam na osiedlową alejkę. Różowy obłoczek w kształcie jej biustu odpływa z nieboskłonu moich marzeń.

– Przepraszam, zamyśliłem się – lekko drżącą dłonią ścieram pot z czoła. – O czym pani mówiła?

W jej piwnych oczach widzę dziwny błysk, jakby zdumienia czy podziwu. Pewnie to moje “zamyśliłem się” zrobiło na kobiecie wrażenie. O, zamyślił się, znaczy myśli. Umi, a nawet umie. Rarytas taki. Bo nie każdy myślenia używa.

– Mówiłam, że na razie wydrukowałam ogłoszenie – dziewczyna cierpliwie powtarza to, co zapewne mówiła wcześniej, kiedy ja pływałem na różowym obłoczku po błękitnym niebie. – Laptopa kupiłam i napisałam. Pomoże pan rozlepić?

– Laptopa? – pytam.

– Promocja była.

– Pewnie, że pomogę. Null problemo.

Czego tylko twoja grzeszna duszyczka zapragnie, myślę.

– Naprawdę? – cieszy się jak mała dziewczynka. Nawet w rączki klasnęła. – To super!

– Nie ma sprawy, rozlepię – z wysiłkiem przełykam ślinę, bo przy tym klaśnięciu biust znowu się jej rozkołysał rozkosznie i obiecująco. – Co tylko pani chce. W kwestii rzeczy lepkich może pani na mnie polegać jak na czterech muszkieterach.

Atos, Portos, Apropos i Onanis, myślę sobie. Sam nie wiem czemu.

– Strasznie się cieszę – uśmiech rozjaśnia jej anielską buzię. – Nawet pan sobie nie zdaje sprawy.

Grzebie rączką w torebce i wyciąga z niej gruby plik zadrukowanych kartek, tak na oko trzydzieści.

– To na początek – szczebiocze. – Gdyby zabrakło, proszę mnie zaczepić, dodrukuję.

Kiwam w milczeniu głową. Gorąco mi.

Zapyta czy nie zapyta? Gówno, nie zapyta. Nawet sobie nie rób nadziei, gościu.

– Jeszcze raz panu dziękuję – blondie rzuca mi kolejny uśmiech. – Jakoś damy radę.

Nie zapyta, mówiłem.

– Aaaa, jeszcze jedno… – jej uśmiech traci na oficjalności i robi się… jakby cieplejszy, bardziej osobisty, taki bardziej dla faceta niż dla sąsiada. Albo mi się zdaje. – Dawno byłam ciekawa: jak ma pan na imię?

A jednak! Kurwajegomać, spytała! Jes-jes-jes! Iiiiiii-haaaaa!

– Ro… Robert… – dukam jak pierwszoklasista. Gorąco mi. Zaraz zemdleję.

Dziewczyna, wciąż uśmiechnięta i wciąż miękko-kobieco, wyciąga w moją stronę manikiur.

– Małgorzata. Gosia…

Ujmuję ostrożnie dłoń stworzenia. Jest gładka i ciepła. Naprawdę zaraz padnę.

– No to pa, lecę, jeszcze raz dziękuję. I… jesteśmy w kontakcie… – mówi zjawisko, a ja już nie jestem pewien, czy w jej głosie były nuty, które powinny tam być, ale lepiej dla tych nut, żeby były.

Świeżo ochrzczona Małgorzata Gosia Małgosia obraca się na pięcie i tup, tup, tup, idzie szukać następnego wolontariusza dla swojej ekologicznej krucjaty. Spuszczam wzrok i widzę, że jakiś mądrala pokrył cieniutkie obcasiki-szpileczki jej butów błękitnym lustrem. I teraz w oślepiającym świetle słońca błyskają jak promienie lasera strzelające z pięt dziewczyny w kostkę alejki. Jak minimiecze świetlne.

Klepię ją spojrzeniem po pupie, na dowidzenia, na drogę i na szczęście. Tyłeczek ma jak czereśnia, od dziś mój ulubiony owoc.

Kiedy znikają wśród elementów krajobrazu, ona i jej pupa, zdejmuję z głowy papierową fedorę pierwsza klasa i zaczynam się nią gwałtownie wachlować. Rany, ale jestem spocony! Z upału czy… ? Raczej nie z upału. Wcale nie było tak zabawnie, jak myślałem.

Czas mi do domu, pod prysznic. I to raczej zimny. Głazik w kieszeni jest? Jest. No to w drogę.

Idąc rozglądam się uważnie wokół, jak wzorowy dyżurny klasowy ze świeżo powierzonym przez panią wychowawczynię zadaniem, czy pośród badylastego zielska i zdeptanej trawy nie spoczywa jakiś porzucony, półżywy zewłok oskubanego z talentu wierszoklety. Trawa jest sucha i żałosna, jęczy o deszcz. Nie padało od trzech tygodni.

Koło mojej klatki nie leży dziś żaden poeta. Leży paw. Leży sobie ten paw i płacze.

Pochylam się nad nim.

– Czemu płaczesz? – pytam. – Pawiu?

– Aaaa, bo mnie dziewczyna rzuciła.

 

.

poeci

[zdjęcie: domena publiczna]